wtorek, 9 listopada 2010

Gdyby Kojak urodził się we Lwowie...


Gdyby Kojak urodził się we Lwowie...

Po świetnej serii wrocławskich kryminałów, akcję najnowszej powieści Marek Krajewski osadził we Lwowie. Podobnie jak w cyklu „Breslau”, gdzie pierwsze skrzypce grał niezapomniany Eberhard Mock, w „Eryniach” głównym aktorem dramatu jest policjant kryminalny – komisarz Edward Popielski, znany już fanom Krajewskiego z „Głowy Minotaura”.

Przestępstwo stanowiące punkt wyjścia historii to sprawa elektryzująca cały powieściowy Lwów. Nie dość, że chodzi o brutalne morderstwo, to jeszcze przekracza ono wszystkie granice i pojęcia, nawet wątpliwe etycznie kodeksy przestępczego podziemia. Chodzi bowiem o bestialsko okaleczone i torturowane przed śmiercią dziecko. W obliczu presji Popielski po prostu nie ma wyboru – musi „wziąć” tę sprawę i zaangażować się w nią całkowicie.

Popielski, ochrzczony przez lwowską ulicę „Łyssym” – mianem wyrażającym zarówno podziw, szacunek i strach przed „pulicajem”, to postać stworzona z rozmachem i swadą – ma swoje obsesje i przekleństwa, momenty szlachetniejsze i mniej szlachetne, ale nie można odmówić mu wyrazistej i pełnej osobowości. W swoich fioletowych okularach i z papierosem w ustach jest niczym międzywojenny Kojak - zdeterminowany i stojący na straży prawa, choć nierzadko przekraczający tego prawa granice. Jest wielbicielem i płatnej miłości uprawianej w nocnym pociągu i klasycznej łacińskiej gramatyki. Trzyma fason i ponad wszystko ceni ład i styl, a jednak naturalnym środowiskiem jego pracy są lwowskie ulice, mroczne knajpy i zakopcone meliny pełne typów spod ciemnej gwiazdy. Komisarz poza czysto ludzkimi sprzecznościami, obarczony jest także ciężarem – cierpi na epilepsję wywoływaną przez ostre światło, co determinuje i uprawnia jego wieczorno-nocny tryb życia. Jest także kochającym ojcem i dziadkiem, szykującym się do zasłużonego odejścia na zawodowy spoczynek. Jednak od beztroskiego korzystania z przywilejów emeryta i poświęcenia się upragnionym rozrywkom – delektowania się klasyczną literaturą i analizowania meandrów matematyki, dzieli go jeszcze ta jedna, ostatnia sprawa. I właśnie tej sprawie – wytropieniu mordercy dziecka - patronować mają tytułowe boginie zemsty, Alekto (niestrudzona), Tyzyfone (mścicielka) i Megajra (zawistna).

Lwów w „Eryniach”, jeszcze mocniej niż Wrocław z poprzednich powieści, tętni wielokulturowym i niemal namacalnym życiem. Tło powieści Krajewskiego pulsuje rytmem ulicznego zgiełku, pełnego dorożek prowadzonych przez przesiąkniętych zapachem czosnku i przepitych fiakrów, małych i większych, legalnych i mniej legalnych interesów załatwianych w knajpianym półmroku, głośnych podwórek i letniego słońca. Pełno tu Żydów, Ukraińców, Polaków. Jedną z najlepszych cech prozy Marka Krajewskiego jest umiejętność kreowania wrażenia niemal uczestnictwa w tym świecie, który jeszcze nie widzi nadciągającej nawałnicy historii. Choć w powszechnej opinii świadomość zbliżającej się „wojny” przebłyskuje co rusz, to i Łyssy i cały Lwów ma latem 1939 r. na głowie większe problemy.

Marek Krajewski dał się już wcześniej poznać jako twórca obdarzony darem obrazowania, a także wielbiciel bogatego opisu, koronkowo obrabiający swą prozę estetycznymi dodatkami. Nie inaczej jest w „Eryniach”, gdzie lektura nieskomplikowanej w gruncie rzeczy kryminalnej historii, właśnie dzięki językowi, detalom i barwności autorskiej kreacji sprawia niezwykłą przyjemność. I choć nie jest to odkrywcze i nowe po powieściach z „Breslau” w tytule, to przecież sięgając po kolejną książkę Krajewskiego czytelnik właśnie na to liczy.

Zdecydowanie słabiej od Lwowskiej części wypada współczesna rama powieści, wprowadzając do całości melodramatyczne i pretensjonalne tony. Jednak powieść jako całość mocno trzyma formę i na pewno utwierdza prymat Marka Krajewskiego wśród rodzimych twórców prozy kryminalnej.

Recenzja opublikowana także w serwisie "Oblicza Kultury"

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz