czwartek, 14 października 2010

"Jamila", czyli kosmiczna pomyłka

Czytanie „Jamili” Katarzyny Sadowskiej przypomina przegląd kultowych filmów SF. Bohaterka, zagubiona i przestraszona niczym Leeloo z „Piątego Elementu”, kosmiczni piraci, szlachetni w głębi serca przemytnicy i złodziejaszkowie w prostej linii wywodzący się od Hana Solo, nadprzestrzenne podróże doskonale znane miłośnikom „Star Treka”. Jest nawet wątek żywcem przejęty z „Avatara”.



W myśl zasady inżyniera Mamonia lubimy te piosenki które już znamy – historia wchodzącej w życie Jamili już na progu dorosłości porwanej przez piratów i targanej kaprysami losu, popadającej z jednych tarapatów w następne i spod ciężkiej jednej ręki jednego pirackiego kapitana pod inną – jeszcze cięższą, to książkowy miks takich samograjów. Dzięki temu książkę Katarzyny Sadowskiej czyta się szybko, pędząc razem z akcją, która niczym Sokół Millennium nie zatrzymuje się nawet na chwilę... niestety pęd fabularny pęd i kalejdoskop zdarzeń nie przysłania wszystkich braków tej książki. Już pierwszych parę stron skutecznie zniechęca przyciężkawym językiem, przypominającym miejscami wypracowanie gimnazjalisty na temat „Jak wyobrażam sobie życie w kosmosie za tysiąc lat”, a w innych z kolei poradnik pierwszej pomocy. I mimo, że w miarę czytania widać, że autorskie pióro potrzebowało rozbiegu, to nawet w najciekawszych momentach nie wzbija się ponad kategorię znośnej prozy.

Już pobieżny rzut oka i lektura okładkowego tekstu wprowadają w konsternację, sugerując młodzieżową powieść o dojrzewaniu w wydaniu SF – „...musi rozpocząć walkę o przeżycie... na nowo pozna znaczenie słów przyjaźń i lojalność...” – oryginalne, prawda??

Po tym pierwszym kroku czytelnik, który zdecydował się już przekroczyć barierę okładki, nie zawiedzie się ani na jotę – prostota i przewidywalność historii są jeszcze do przełknięcia, nawet z momentami kulminacyjnymi załatwionymi mocno wyśwechtanymi chwytami w stylu „znam jeszcze jedno tajne przejście o którym nikt nie wie” albo „I am your father Luke”. Poważny zawód przynosi fasadowość świata przedstawionego – cały kosmiczny kostium powieści służy tylko temu, żeby akcja mogła się dziać gdzieś – „dawno, dawno temu w odległej galaktyce”, czyli gdzie? Nie ma miejsca na wyjaśnienie, kto skąd i po co. Ciężko też pogodzić się z tym, że „Jamila” jest napisana „na serio”, bez lekkości i dystansu, pozwalającego odciążyć melodramatyczny, bombastyczny ton i zamienić go w nić porozumienia z czytelnikiem. To samo niestety tyczy się postaci – papierowych i jednowymiarowych – jak ktoś jest zły to do szpiku kości, jak ktoś się zmienia, to dla tego, że mu wyprano mózg albo dzięki okładkowym „przyjaźni i lojalności”, żeby nie zdradzać fabuły.

Jeżeli czytelnik widział „Gwiezdne wojny” to „Jamila” nie zaskoczy go niczym. Może poza wrażeniem pewnej bezsensownej przemocy. W „Jamili” – natężenie „szmat” i „suk”, wobec zachowawczego i raczej ugrzecznionego języka całości po prostu przygniata, a autorski pomysł przeczołgania bohaterki przez kosmiczne piekło (znany już z „Achai” Andrzeja Ziemiańskiego), chyba miał coś udowodnić, tylko co i komu?
Szkoda trochę, bo byłem na prawdę szczerze zaskoczony, kiedy pierwszy raz zobaczyłem zapowiedź tej książki – nie dość, że polskie SF (z naprawdę oryginalnymi i niezwykłymi nazwiskami – pozwolę sobie tylko wymienić Lema, Zajdla i Dukaja), pomyślałem że to na pewno będzie coś niezwykłego, zwłaszcza że autorka, a nie autor – kobiecy punkt widzenia i tak dalej, w końcu kobiety są z Wenus... widocznie na Wenus też ogląda się Georgea Lucasa, tylko że u Lucasa, nawet C3P0 i R2D2 mieli charakter i dystans a świat posiadał reguły, zręby własnej filozofii i punkty odniesienia, czyli to wszystko czego „Jamila” nie posiada.
Słowo jeszcze o wydaniu, bo to właśnie ono jest niestety jest największa wada „Jamili” – bo przecież nawet byle czytadło można włożyć w ciekawe opakowanie. Zamiast dać czytelnikowi znośne w gruncie tramwajowe czytadło bez pretensji do wielkości, wydawca „Jamili” wydał książkę, która sprawia wrażenie jakby przedryfowała piętnaście ostatnich lat w lodowatej kosmicznej próżni. I to nie jest jedyny grzech popełniony na tej książce przez wydawcę – absolutnie zawalono kwestię redakcji i korekty książki. Kwiaty w stylu „Ciałem olbrzyma wstrząsnął dreszcz, gdy pocisk sięgnął jego ciała”, to w tekście „Jamili” normalka, podobnie jak literówki i błędy gramatyczne (zdecydowanie słabo brzmi „pięćdziesiąt ludzi”) – całość wygląda jakby pierwsza wersja, bez żadnych poprawek, zmian poszła do druku.

Ja tym kosmolotem więcej nie lecę – nabawiłem się lęku przestrzeni.

sobota, 9 października 2010

Happy Birthday Mr. Lennon, Congatulations Mr. Liu Xiaobo

Na siedemdziesiątą rocznicę urodzin Johna Lennona, mógłbym po prostu wkleić na Facebooku „Imagine” i mieć z bańki – dać wszystkim znajomym i czytelny sygnał, że wiem o co chodzi.



Może i tak, gdyby nie drobny fakt, że rocznica człowieka, którego muzyka, poglądy sama obecność była jedną z iskier zapalnych rewolucji Zachodniego sposobu myślenia, obyczajowości i relacji społecznych zbiegła się w czasie z przyznaniem pokojowej nagrody Nobla innemu okularnikowi-symbolowi – odsiadującemu wyrok w chińskim więzieniu Liu Xiaobo. Nie chcę analizować tutaj znaczenia politycznego i reperkusji decyzji komitetu Noblowskiego, bo nie uważam się za osobę na tyle kompetentną, by sobie na taką analizę pozwolić. Lennon wykorzystywał swoją popularność by propagować pokój na hipisowskiej fali, popularność Xiaobo jest raczej podskórna – nieobecna w oficjalnych mediach. Wymowne.

Szczególnie jeżeli spojrzy się na krótkometrażówkę „I met the Walrus” John Raskina, nagrodzoną Emmy w 2009 i nominowaną do Oscara rok wcześniej.
Świetna animacja, niby tylko ilustrująca słowa nagranego prawie 40 lat wcześniej amatorskiego wywiadu z Lennonem, pokazuje w prosty sposób, że zmieniło się w tej materii na prawdę niewiele. Że trzeszczące, czterdziestoletnie słowa Lennona dotyczące zaczynania zmieniania sposobu myślenia w skali mikro – od samego siebie, mogłyby równie dobrze zostać wypowiedziane przedwczoraj na Noblowskiej ceremonii.



„Whatever you do, just do it for peace”

Happy Birthday Mr. Lennon, Congratulations Mr. Liu Xiaobo and Thank You Mr. Ruskin.

niedziela, 3 października 2010

Radioaktywny pył "Drogi"

„Droga” Johna Hillcoata dostała u mnie spory kredyt zaufania kiedy tylko zamknąłem książkę Cormacka McCarthy’ego pod tym samym tytułem. I kredyt ten nie topniał przez dobre półtora roku, dzielące zakończenie pierwszej lektury od obejrzenia filmu. Do tej pory z resztą uważam literacki pierwowzór za arcydzieło i książkę skomponowaną mistrzowsko. No, to już wiadomo, że filmu za arcydzieło nie uważam.
Wiadomo, że z dobrego scenariusza może wyjść ale nie musi, dobry film. W przypadku filmu Hillcoata. Oglądając „Drogę” widać zbiór na prawdę dobrych, a miejscami mistrzowskich elementów, które po prostu nie współgrają ze sobą tworząc mocno nużącą całość. Niestety to co na kartach powieści magnetyzuje, daje estetyczną przyjemność czytania i każe głośno powtarzać zdania, zastanawiać się nad ich melodią i ascetyczną precyzją, w filmie zmienia się w dosłowność, nastrój nieznośnego przygnębienia i depresyjnej monotonii. A i to nie do końca, ponieważ filmową drogę napędza fabuła (mniej lub bardziej dynamiczna) i konieczność „dziania się” zmusza do popychania wydarzeń na przód – nie ma tu miejsca na myślenie i na refleksję tak jak w powieści – w filmie, albo jest pustka, samotność i przemyślenia o misji zachowania człowieczeństwa i niesieniu ognia, albo survival i ucieczka przed niebezpieczeństwem.
Opowieść Hillcoata o tułaczce ojca i syna przez spustoszony niewiadomą katastrofą kraj z jednej strony stanowi nieco uproszczoną refleksję nad kondycją więzi społecznych, przywiązaniem do życia, konsumpcjonizmem etc. z drugiej wpisuje się w nurt postapokaliptycznego SF. I jako takie wpisuje się mocno w konwencję świata, zniszczonych, wypalonych, bezkresnych połaci terenu, na których nie sposób spotkać człowieka, a jeśli już, to najpewniej jest to szabrownik lub kanibal. Od strony kreacji i plastyki obrazu „Droga prezentuje bardzo wysoki poziom” – zarówno robota scenograficzna jak i operatorska zasługują tu na bardzo wysokie noty. Podobnie rzecz ma się z odtwórcami, bo choć to produkcja niszowa, to aktorsko obsadzona wcale nieźle – Viggo Mortensen jako Ojciec, Robert Duvall, Guy Pierce czy Charlize Theron. Jedynym aktorskim niewypałem (niestety pierwszoplanowym jest Kodi Smit-McPhee w roli Syna).
„Droga” Hillcoata, choć spłaszcza mocno opowieść McCarthy’ego i zamienia wszystkie niedopowiedzenia i niedomalowania w dociągnięte do linii konturu obrazki, to stanowi bardzo porządnie zrealizowany przykład konwencji postapokaliptycznego SF z ambicjami. W przeciwieństwie do zrealizowanych w podobnej konwencji pozycji czysto rozrywkowych, takich jak „Jestem Legendą” czy „Księga Ocalenia”, nie ma tu miejsca na kung fu, mutanty i tajemnicze wirusy. Ludzie cierpią z czysto ludzkich powodów, a słabość nie jest niczym nienormalnym.
Wspaniałym elementem dopełniającym obraz jest hipnotyzująca muzyka – widać, że Nickowi Cave’owi dobrze w towarzystwie muzyka „The Bad Seeds” i „Grinderman” - Warrena Ellisa, bo to już trzecia ich wspólna ścieżka dźwiękowa (po „Propozycji” i „Zabójstwie Jesse Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda”) i do tej pory chyba najbardziej udana. Muzyka to niezwykła – na zmianę delikatna i ostra, liryczna i pazurzasta. Na mnie działa tak, że przy KAŻDYM kolejnym odsłuchaniu jestem niepomiernie zadziwiony, że to już się skończyło...szkoda, że tak samo nie mogę powiedzieć o filmie.