poniedziałek, 31 stycznia 2011

Złomoty i milipanci, czyli baśń o stanie wojennym


Do „Wrońca” podchodziłem jak pies do jeża – „jak to bajka o stanie wojennym??” Jeszcze do tego autorstwa człowieka, który zafundował mi nie tak znowu dawno kilkumiesięczne uzależnienie od noszenia w plecaku ciężkiej bryły (nomen omen)„Lodu”. Ale w końcu się zebrałem i po roku od premiery postanowiłem po książkę sięgnąć. A sięgnąwszy, nauczony doświadczeniem uzbroiłem się w cierpliwość do intelektualnego starcia z nie należącym do najłatwiejszych pisarstwem Jacka Dukaja.

Całość lektury zajęła mi trochę ponad trzy... godziny.

I nie jest to bynajmniej zarzut. Wroniec jest absolutnie świetną fantastycznie napisaną i zaprojektowaną książką. Pomysł zamienienia szarej rzeczywistości lat osiemdziesiątych, koksowników i białych pał ZOMO w dziecięce strachy jest po prostu rewelacją. Zabieg uczynienia głównego bohatera, Adasia narratorem to po prostu majstersztyk, dzięki któremu autorowi całą warstwę polityki zostawia daleko, daleko w tyle. Zostaje tylko groteskowa rzeczywistość wzmocniona dziecięcą fantazją – z milipantami, pozycjonistami, podwójnie podwójnie mówiącymi mówiącymi podwójnymi agentami.


Fantastyczna, przerysowana i oniryczna wizja spycha fakty i realizm na bardzo odległy plan, a pozostawia miejsce głównie na emocje – strach, osaczenie i obawę czychającego niebezpieczeństwa. Również efekty działań tyranii tytułowego Wrońca oddał Dukaj kapitalnie, poprzez wrośniętych w płyty chodnikowe etatowych kolejkowych staczy, czy ludzi wyszarzonych przez czarno-białe telewizory. Nie darowałbym sobie, gdybym choć słowem nie wspomniał mojego ulubionego bohatera i towarzysza-dobrego ducha podróży Adasia przez najeżony pułapkami i sługami Wrońca labirynt. Jana Stanisław Wieńczysław Beton, to ex-przodownik pracy, wyrabiający „tymi ręcami!” w latach świetności 10000% normy.

O sile przekazu wrońca w ogromnym stopniu stanowią także trochę komiksowe, a trochę ekspresjonistyczne ilustracje Jakuba Jabłońskiego. Wyobraźnia ilustratora, przelewającego wielkiego potwora PRLu na obrazy i doskonałe oddanie przerażającej, fantastycznej wizji Dukaja, sprawia, że „Wroniec” właściwie bez nich nie istnieje.

Czytając „Wrońca” ma się wrażenie jakby Dukaj w świetnym stylu złączył w jedno „Rok 1984” Orwella i „Alicję w Krainie czarów” Carolla. Tylko, że Wroniec przydarzył się Polsce naprawdę.

wtorek, 25 stycznia 2011

Eric szuka siebie



Najbardziej depresyjny dzień roku w 2011 wypadł 17 stycznia... Ciekawe czy właśnie tą datą i intencją przełamania jej przygnębiającego przesłania kierowali się polscy dystrybutorzy „Szukając Erica”? Bo choć to film Kena Loacha – specjalisty raczej od ciężkich i poważnych problemów anie żaden filmowy żartowniś, a polska premiera jest spóźniona w stosunku do światowej o rok z okładem, to miło, że tym razem na „blue monday” możemy obejrzeć film zdecydowanie antydepresyjny.

Eric Bishop od dawna nie kontroluje swojego życia – wszystko przecieka mu przez palce, a smak szczęścia, to już tylko mgliste wspomnienie. Monotonna i powtarzalna praca listonosza jest udręką, a w domu czeka sterta śmieci, dwóch prawie dorosłych chłopaków, którym ani w głowie praca, ani szkoła, a ojczyma mają za posługacza i klawisza. Na domiar złego córka z pierwszego małżeństwa, chce by opiekował się jej dzieckiem, co wiąże się z absolutnie nieprzekraczalną dla Erica barierą – koniecznością spotkań z pierwszą żoną, Lily. Ale będąc na dnie można iść tylko do góry, bo w końcu od czego mężczyzna ma kolegów...
Jeden z nich przysadzisty pocztowiec o wymownej ksywie „Meatballs” i zacięciu do poszukiwań w stosach przecenionych książek motywacyjnych bestsellerów nie mogąc patrzeć na szarpiącego się z życiem Erica aranżuje dla niego i reszty kumpli seans relaksacyjny. Podczas seansu, zapytany o postać przewodnika, którego oczyma chciałby na siebie spojrzeć Eric wybiera swojego mistrza, człowieka, dzięki któremu czuł się szczęśliwy – Erica Cantonę.

Mina Erica jest bezcenna, kiedy po wypaleniu przez Erica pokradniętego ze skrytki pasierba skręta piłkarz ukazuje się listonoszowi i nie oszczędzając francuszczyzny wprowadza nowe porządki w życiu bohatera. Załamanego, zamkniętego i wystraszonego pocztyliona zmienia w mężczyznę, jakim Eric bał się być od 30 lat – odkąd porzucił Lily. Niczym trener na boisku widmowy Cantona motywuje i budzi w mężczyźnie wojownika, gotowego do walki o własne cele.

Loachowi udało się w doskonały sposób pogodzić dwie rzeczywistości – tę dojmująco bliską, prawdziwą, w której na pierwszy plan nie wysuwają się celebryci i wypacykowani bohaterowie tabloidów, ale ludzie prawdziwi – brzydcy, obrośnięci tłuszczem, mówiący z prowincjonalnym akcentem i żłopiący piwo po godzinach. Drugą stroną tego samego medalu jest warstwa baśniowa, której nawias otwiera niesamowite pojawienie się Erica Cantony, a która pozwala także pogodzić przemiany głównego bohatera, z historią odzyskiwania dawno utraconej miłości, a nawet wpleść między to wszystko wątek kryminalny. „Szukając Erica”, to nic innego, jak baśń o Kopciuszku – z tym, że Kopciuszkiem nie jest młoda dziewczyna, a złamany pięćdziesięcioletni, niedogolony listonosz, a dobrą wróżką legenda Manchesteru United – Eric Cantona. Nagrodą zaś nie jest ani magiczny zamek, ani puchar Anglii, lecz umiejętność spojrzenia sobie w oczy i przewartościowania własnego życia. Wielu za taki trening strategii dałoby wiele. A zwłaszcza że i drużyna jest przednia – bo bohater w swojej drodze nie pozostaje sam - „Zawsze możesz liczyć na kumpli” mówi Cantona, a jeden z kibiców w pubie podczas sprzeczki dodaje - „Wszystko w życiu możesz zmienić, oprócz ukochanego klubu, któremu kibicujesz”.

Niby nic oryginalnego, niby można by wymagać więcej od Loacha, który „Wiatrem buszującym w jęczmieniu” zdobył Złotą Canneńską Palmę. Ale podobnie jak inny słynny brytyjski „reżyser-społecznik” Mike Leigh realizując „Happy-Go-Lucky”, pokazał po prostu szczęśliwą dziewczynę, tak Loach pokazuje baśń o Ericu, który uczy się być szczęśliwym. Mimo naiwności, to właśnie dzięki ciepłemu, niewymuszonemu charakterowi „Szukając Erica” nie popada w banał i pozostaje filmem jak najbardziej trafiającym w ten nieprzychylny i szarobury czas – w samo okienko.