środa, 1 grudnia 2010

Za honor i ojczyznę ?

Pierwsza myśl po wyjściu z seansu kinowego „Ultimatum Bourne'a” jest entuzjastyczna – „Ciekawe jak można się zatrudnić w ABW, CBŚ, wywiadzie, czy innej służbie specjalnej?”. Po projekcji „Green Zone”, refleksja nad rzeczywistymi motywami, gierkami i przepychankami o władzę między agencjami wywiadowczymi jest dużo bardziej gorzka, co wcale nie znaczy, że mniej pasjonująca.

Roy Miller (Matt Damon) jest dowódcą jednego z amerykańskich oddziałów, patrolujących w 2003 roku terytorium Iraku w poszukiwaniu broni masowego rażenia. Po kolejnym fałszywym alarmie Miller zaczyna podejrzewać, że ktoś celowo myli tropy i wysyła żołnierzy po igłę w stogu siana. Niewygodne pytania i drążenie tematu (jak nietrudno się domyślić) nie ułatwiają bohaterowi życia i nie pomagają znaleźć szybkich rozwiązań. Tym bardziej, że w ręce oddziału Millera trafia ślad wiodący do jednego z generałów obalonego reżimu – postaci równie kluczowej dla dalszych losów wojny, co hangar pełen wzbogaconego uranu.



„Green Zone” przywraca Greengrassa – paradokumentalistę, odtwarzającego za pomocą fabularnego filmu realia z najbardziej zapalnych punktów świata. Bourne'owska rzeczywistość była od początku do końca Hollywoodzka – angażująca i sugestywna, ale wykreowana na sprawdzonych schematach i ujęta w filmowy nawias. W „Green Zone” reżyser wraca do swojego unikatowego stylu znanego choćby z „Krwawej Niedzieli” oraz „Lotu 93” – w fabularnej formie używa narzędzi i strategii reżyserskich, których celem jest wtrącenie widza w poczucie jak najpełniejszego uczestnictwa w oglądanych zdarzeniach, wywołanie wrażenia autentyzmu i zanurzenia w aktualny i obecny wciąż jeszcze w świadomości konflikt w Iraku; stąd w filmie rozedrgane zdjęcia „z ręki” czy ziarnisty obraz, imitujący reporterską relację. Osiągnięte wrażenie, podobnie jak w przypadku poprzednich wymienionych filmów jest niepowtarzalne, a widz bez mrugnięcia okiem daje się prowadzić przez tę historię tak, jak reżyser sobie tego życzy.

Całość recenzji tutaj.

środa, 24 listopada 2010

Filmowo-muzyczny lek na jesień :D !!!


Czy można stworzyć zespół z muzyków, którzy nigdy się nie spotkali - jasne, że można! :D Mało tego - taki zespół istnieje i brzmi po prostu kosmicznie!

Kiedy pierwszy raz dzięki znajomemu zobaczyłem ten fantastyczny eksperyment muzyczno-filmowy ze zbożnym celem w tle, nie mogłem uwierzyć w to co widzę - po prostu siedziałem zahipnotyzowany przez pół "Stand by me" i chłonąłem. Świeżość, naturalność i wspaniała moc tej muzyki - to jest po prostu esencja prostoty, szczerości i piękna. To się nazywa grać ponad podziałami!!!



Nie będę się rozpisywał na temat samego projektu Playing for Change - wszystkie informacje można znaleźć tutaj.

Powiem tylko, że do listy marzeń do spełnienia dopisuję przybicie piony i posłuchanie na żywo Grandpa Elliota w Nowym Orleanie - Mistrz! Po prostu Mistrz!



poniedziałek, 22 listopada 2010

Wiersze o pierwszej miłości



Na DVD właśnie pojawiła się „Jaśniejsza od gwiazd” - niezwykle udany powrót Jane Campion. Reżyserce „Fortepianu” udało się osiągnąć w najnowszym filmie dwie, zdawałoby się wykluczające się, rzeczy – stworzyła obraz niebanalny, wizualnie pasjonujący i zmysłowy, nie idąc zarazem na łatwiznę typowej filmowej biografii „ciekawego człowieka”.

Bowiem chociaż bohaterem „Jaśniejszej od gwiazd” jest romantyczny poeta, John Keats – to treścią filmu i tym, co najbardziej skupia uwagę widza jest raczej subtelna gra uczuć, wzajemnych zauroczeń, a w jej efekcie pierwsza miłość, rozkwitająca pomiędzy Keatsem i młodą Fanny Brawne. Niby nic nowego, jednak tym, co wyróżnia film Campion spośród melodramatycznych opowiastek o miłości jest świeżość tej historii, z ekranu emanuje witalność i młodzieńcza siła, ciągnąca młodych ku sobie, wbrew konwenansom, zwyczajom epoki i jej społecznemu podłożu.

Fanny fascynuje się modą, a jej sądy i postrzeganie świata dalece odbiegają od Keatsowskich natchnień i myślenia przez pryzmat poezji. Po spotkaniu z Keatsem budzi się w niej pragnienie poznania tego, czego nie rozumie, rozluźnienia gorsetu konwenansów i salonowej kokieterii w jakim żyje. Ucieczka w poezję i lekcje z Keatsem dają jej znacznie więcej - oprócz rozumienia wierszy, największą nauką dla młodej dziewczyny staje się (odwzajemnione zresztą) uczucie, którego nie sposób opisać. Między panną na wydaniu, kokietką, żyjącą balami i ekscytującą się towarzyskimi ploteczkami, a zubożałym poetą zaczyna się subtelna gra uczuć, mistrzowsko prowadzona ręką autorki „Fortepianu”. Wymiany listów, zachowywanie pozorów, gesty, słowa, uniki kochanków – znaki i obrazy dalekie od miłości w wersji instant, do której przyzwyczaiło nas współczesne kino. Campion, jak sama przyznaje w wywiadzie załączonym do „Jaśniejszej od gwiazd”, nie chce naśladować tej narracji – chce poddać się prostocie filmowego opowiadania, iść śladem Roberta Bressona, na którego się powołuje, zostawić widzowi jak największy margines interpretacji i wartościowania tego, co obejrzał.

Całość recenzji do przeczytania tutaj.

niedziela, 21 listopada 2010

Dla niej wszystko


„I believe in America” – pod zdaniem wygłoszonym przez postać grabarza Bonasery, otwierającym „Ojca chrzestnego” mógłby podpisać się także John Brennan, bohater „Dla niej wszystko”. I podobnie jak w arcydziele Coppoli, ta wiara okazuje się zawiedziona i złamana, a rzeczywistość w którą wierzył brutalna i wymagająca środków, które – jeśli jeszcze mieszczą się w katalogu prawa mieszczą się to raczej na marginesie.

Bo cóż ma zrobić mąż i ojciec, nauczyciel z pobliskiego ogólniaka, kiedy pewnego zwyczajnego dnia, jego ukochana żona zostaje aresztowana i zamknięta w areszcie pod zarzutem popełnienia brutalnego morderstwa. Po serii apelacji i odwołań, nikt oprócz małżonka nie wierzy w niewinność Lary, nikt nie chce podjąć trudu oczyszczenia jej z zarzutów, a życie musi toczyć się dalej. John ma przecież syna, jest niczego sobie facetem za którym oglądają się na placu zabaw rozwiedzione samotne mamy, które tak jak on przyprowadzają tu swoje pociechy. Tyle, że życie bez Lary, to wersja nie do zaakceptowania. Nie do zniesienia. Więc kiedy prawo zawodzi, John musi nauczyć się działać poza jego ramami. Ale jak ma sobie poradzić poza prawem ktoś, kto całe życie nie przypuszczał nawet, że jest zdolny do drobnej kradzieży czy trzymania w rękach broni?

Całość recenzji dostępna tutaj.


wtorek, 9 listopada 2010

Gdyby Kojak urodził się we Lwowie...


Gdyby Kojak urodził się we Lwowie...

Po świetnej serii wrocławskich kryminałów, akcję najnowszej powieści Marek Krajewski osadził we Lwowie. Podobnie jak w cyklu „Breslau”, gdzie pierwsze skrzypce grał niezapomniany Eberhard Mock, w „Eryniach” głównym aktorem dramatu jest policjant kryminalny – komisarz Edward Popielski, znany już fanom Krajewskiego z „Głowy Minotaura”.

Przestępstwo stanowiące punkt wyjścia historii to sprawa elektryzująca cały powieściowy Lwów. Nie dość, że chodzi o brutalne morderstwo, to jeszcze przekracza ono wszystkie granice i pojęcia, nawet wątpliwe etycznie kodeksy przestępczego podziemia. Chodzi bowiem o bestialsko okaleczone i torturowane przed śmiercią dziecko. W obliczu presji Popielski po prostu nie ma wyboru – musi „wziąć” tę sprawę i zaangażować się w nią całkowicie.

Popielski, ochrzczony przez lwowską ulicę „Łyssym” – mianem wyrażającym zarówno podziw, szacunek i strach przed „pulicajem”, to postać stworzona z rozmachem i swadą – ma swoje obsesje i przekleństwa, momenty szlachetniejsze i mniej szlachetne, ale nie można odmówić mu wyrazistej i pełnej osobowości. W swoich fioletowych okularach i z papierosem w ustach jest niczym międzywojenny Kojak - zdeterminowany i stojący na straży prawa, choć nierzadko przekraczający tego prawa granice. Jest wielbicielem i płatnej miłości uprawianej w nocnym pociągu i klasycznej łacińskiej gramatyki. Trzyma fason i ponad wszystko ceni ład i styl, a jednak naturalnym środowiskiem jego pracy są lwowskie ulice, mroczne knajpy i zakopcone meliny pełne typów spod ciemnej gwiazdy. Komisarz poza czysto ludzkimi sprzecznościami, obarczony jest także ciężarem – cierpi na epilepsję wywoływaną przez ostre światło, co determinuje i uprawnia jego wieczorno-nocny tryb życia. Jest także kochającym ojcem i dziadkiem, szykującym się do zasłużonego odejścia na zawodowy spoczynek. Jednak od beztroskiego korzystania z przywilejów emeryta i poświęcenia się upragnionym rozrywkom – delektowania się klasyczną literaturą i analizowania meandrów matematyki, dzieli go jeszcze ta jedna, ostatnia sprawa. I właśnie tej sprawie – wytropieniu mordercy dziecka - patronować mają tytułowe boginie zemsty, Alekto (niestrudzona), Tyzyfone (mścicielka) i Megajra (zawistna).

Lwów w „Eryniach”, jeszcze mocniej niż Wrocław z poprzednich powieści, tętni wielokulturowym i niemal namacalnym życiem. Tło powieści Krajewskiego pulsuje rytmem ulicznego zgiełku, pełnego dorożek prowadzonych przez przesiąkniętych zapachem czosnku i przepitych fiakrów, małych i większych, legalnych i mniej legalnych interesów załatwianych w knajpianym półmroku, głośnych podwórek i letniego słońca. Pełno tu Żydów, Ukraińców, Polaków. Jedną z najlepszych cech prozy Marka Krajewskiego jest umiejętność kreowania wrażenia niemal uczestnictwa w tym świecie, który jeszcze nie widzi nadciągającej nawałnicy historii. Choć w powszechnej opinii świadomość zbliżającej się „wojny” przebłyskuje co rusz, to i Łyssy i cały Lwów ma latem 1939 r. na głowie większe problemy.

Marek Krajewski dał się już wcześniej poznać jako twórca obdarzony darem obrazowania, a także wielbiciel bogatego opisu, koronkowo obrabiający swą prozę estetycznymi dodatkami. Nie inaczej jest w „Eryniach”, gdzie lektura nieskomplikowanej w gruncie rzeczy kryminalnej historii, właśnie dzięki językowi, detalom i barwności autorskiej kreacji sprawia niezwykłą przyjemność. I choć nie jest to odkrywcze i nowe po powieściach z „Breslau” w tytule, to przecież sięgając po kolejną książkę Krajewskiego czytelnik właśnie na to liczy.

Zdecydowanie słabiej od Lwowskiej części wypada współczesna rama powieści, wprowadzając do całości melodramatyczne i pretensjonalne tony. Jednak powieść jako całość mocno trzyma formę i na pewno utwierdza prymat Marka Krajewskiego wśród rodzimych twórców prozy kryminalnej.

Recenzja opublikowana także w serwisie "Oblicza Kultury"

czwartek, 14 października 2010

"Jamila", czyli kosmiczna pomyłka

Czytanie „Jamili” Katarzyny Sadowskiej przypomina przegląd kultowych filmów SF. Bohaterka, zagubiona i przestraszona niczym Leeloo z „Piątego Elementu”, kosmiczni piraci, szlachetni w głębi serca przemytnicy i złodziejaszkowie w prostej linii wywodzący się od Hana Solo, nadprzestrzenne podróże doskonale znane miłośnikom „Star Treka”. Jest nawet wątek żywcem przejęty z „Avatara”.



W myśl zasady inżyniera Mamonia lubimy te piosenki które już znamy – historia wchodzącej w życie Jamili już na progu dorosłości porwanej przez piratów i targanej kaprysami losu, popadającej z jednych tarapatów w następne i spod ciężkiej jednej ręki jednego pirackiego kapitana pod inną – jeszcze cięższą, to książkowy miks takich samograjów. Dzięki temu książkę Katarzyny Sadowskiej czyta się szybko, pędząc razem z akcją, która niczym Sokół Millennium nie zatrzymuje się nawet na chwilę... niestety pęd fabularny pęd i kalejdoskop zdarzeń nie przysłania wszystkich braków tej książki. Już pierwszych parę stron skutecznie zniechęca przyciężkawym językiem, przypominającym miejscami wypracowanie gimnazjalisty na temat „Jak wyobrażam sobie życie w kosmosie za tysiąc lat”, a w innych z kolei poradnik pierwszej pomocy. I mimo, że w miarę czytania widać, że autorskie pióro potrzebowało rozbiegu, to nawet w najciekawszych momentach nie wzbija się ponad kategorię znośnej prozy.

Już pobieżny rzut oka i lektura okładkowego tekstu wprowadają w konsternację, sugerując młodzieżową powieść o dojrzewaniu w wydaniu SF – „...musi rozpocząć walkę o przeżycie... na nowo pozna znaczenie słów przyjaźń i lojalność...” – oryginalne, prawda??

Po tym pierwszym kroku czytelnik, który zdecydował się już przekroczyć barierę okładki, nie zawiedzie się ani na jotę – prostota i przewidywalność historii są jeszcze do przełknięcia, nawet z momentami kulminacyjnymi załatwionymi mocno wyśwechtanymi chwytami w stylu „znam jeszcze jedno tajne przejście o którym nikt nie wie” albo „I am your father Luke”. Poważny zawód przynosi fasadowość świata przedstawionego – cały kosmiczny kostium powieści służy tylko temu, żeby akcja mogła się dziać gdzieś – „dawno, dawno temu w odległej galaktyce”, czyli gdzie? Nie ma miejsca na wyjaśnienie, kto skąd i po co. Ciężko też pogodzić się z tym, że „Jamila” jest napisana „na serio”, bez lekkości i dystansu, pozwalającego odciążyć melodramatyczny, bombastyczny ton i zamienić go w nić porozumienia z czytelnikiem. To samo niestety tyczy się postaci – papierowych i jednowymiarowych – jak ktoś jest zły to do szpiku kości, jak ktoś się zmienia, to dla tego, że mu wyprano mózg albo dzięki okładkowym „przyjaźni i lojalności”, żeby nie zdradzać fabuły.

Jeżeli czytelnik widział „Gwiezdne wojny” to „Jamila” nie zaskoczy go niczym. Może poza wrażeniem pewnej bezsensownej przemocy. W „Jamili” – natężenie „szmat” i „suk”, wobec zachowawczego i raczej ugrzecznionego języka całości po prostu przygniata, a autorski pomysł przeczołgania bohaterki przez kosmiczne piekło (znany już z „Achai” Andrzeja Ziemiańskiego), chyba miał coś udowodnić, tylko co i komu?
Szkoda trochę, bo byłem na prawdę szczerze zaskoczony, kiedy pierwszy raz zobaczyłem zapowiedź tej książki – nie dość, że polskie SF (z naprawdę oryginalnymi i niezwykłymi nazwiskami – pozwolę sobie tylko wymienić Lema, Zajdla i Dukaja), pomyślałem że to na pewno będzie coś niezwykłego, zwłaszcza że autorka, a nie autor – kobiecy punkt widzenia i tak dalej, w końcu kobiety są z Wenus... widocznie na Wenus też ogląda się Georgea Lucasa, tylko że u Lucasa, nawet C3P0 i R2D2 mieli charakter i dystans a świat posiadał reguły, zręby własnej filozofii i punkty odniesienia, czyli to wszystko czego „Jamila” nie posiada.
Słowo jeszcze o wydaniu, bo to właśnie ono jest niestety jest największa wada „Jamili” – bo przecież nawet byle czytadło można włożyć w ciekawe opakowanie. Zamiast dać czytelnikowi znośne w gruncie tramwajowe czytadło bez pretensji do wielkości, wydawca „Jamili” wydał książkę, która sprawia wrażenie jakby przedryfowała piętnaście ostatnich lat w lodowatej kosmicznej próżni. I to nie jest jedyny grzech popełniony na tej książce przez wydawcę – absolutnie zawalono kwestię redakcji i korekty książki. Kwiaty w stylu „Ciałem olbrzyma wstrząsnął dreszcz, gdy pocisk sięgnął jego ciała”, to w tekście „Jamili” normalka, podobnie jak literówki i błędy gramatyczne (zdecydowanie słabo brzmi „pięćdziesiąt ludzi”) – całość wygląda jakby pierwsza wersja, bez żadnych poprawek, zmian poszła do druku.

Ja tym kosmolotem więcej nie lecę – nabawiłem się lęku przestrzeni.

sobota, 9 października 2010

Happy Birthday Mr. Lennon, Congatulations Mr. Liu Xiaobo

Na siedemdziesiątą rocznicę urodzin Johna Lennona, mógłbym po prostu wkleić na Facebooku „Imagine” i mieć z bańki – dać wszystkim znajomym i czytelny sygnał, że wiem o co chodzi.



Może i tak, gdyby nie drobny fakt, że rocznica człowieka, którego muzyka, poglądy sama obecność była jedną z iskier zapalnych rewolucji Zachodniego sposobu myślenia, obyczajowości i relacji społecznych zbiegła się w czasie z przyznaniem pokojowej nagrody Nobla innemu okularnikowi-symbolowi – odsiadującemu wyrok w chińskim więzieniu Liu Xiaobo. Nie chcę analizować tutaj znaczenia politycznego i reperkusji decyzji komitetu Noblowskiego, bo nie uważam się za osobę na tyle kompetentną, by sobie na taką analizę pozwolić. Lennon wykorzystywał swoją popularność by propagować pokój na hipisowskiej fali, popularność Xiaobo jest raczej podskórna – nieobecna w oficjalnych mediach. Wymowne.

Szczególnie jeżeli spojrzy się na krótkometrażówkę „I met the Walrus” John Raskina, nagrodzoną Emmy w 2009 i nominowaną do Oscara rok wcześniej.
Świetna animacja, niby tylko ilustrująca słowa nagranego prawie 40 lat wcześniej amatorskiego wywiadu z Lennonem, pokazuje w prosty sposób, że zmieniło się w tej materii na prawdę niewiele. Że trzeszczące, czterdziestoletnie słowa Lennona dotyczące zaczynania zmieniania sposobu myślenia w skali mikro – od samego siebie, mogłyby równie dobrze zostać wypowiedziane przedwczoraj na Noblowskiej ceremonii.



„Whatever you do, just do it for peace”

Happy Birthday Mr. Lennon, Congratulations Mr. Liu Xiaobo and Thank You Mr. Ruskin.

niedziela, 3 października 2010

Radioaktywny pył "Drogi"

„Droga” Johna Hillcoata dostała u mnie spory kredyt zaufania kiedy tylko zamknąłem książkę Cormacka McCarthy’ego pod tym samym tytułem. I kredyt ten nie topniał przez dobre półtora roku, dzielące zakończenie pierwszej lektury od obejrzenia filmu. Do tej pory z resztą uważam literacki pierwowzór za arcydzieło i książkę skomponowaną mistrzowsko. No, to już wiadomo, że filmu za arcydzieło nie uważam.
Wiadomo, że z dobrego scenariusza może wyjść ale nie musi, dobry film. W przypadku filmu Hillcoata. Oglądając „Drogę” widać zbiór na prawdę dobrych, a miejscami mistrzowskich elementów, które po prostu nie współgrają ze sobą tworząc mocno nużącą całość. Niestety to co na kartach powieści magnetyzuje, daje estetyczną przyjemność czytania i każe głośno powtarzać zdania, zastanawiać się nad ich melodią i ascetyczną precyzją, w filmie zmienia się w dosłowność, nastrój nieznośnego przygnębienia i depresyjnej monotonii. A i to nie do końca, ponieważ filmową drogę napędza fabuła (mniej lub bardziej dynamiczna) i konieczność „dziania się” zmusza do popychania wydarzeń na przód – nie ma tu miejsca na myślenie i na refleksję tak jak w powieści – w filmie, albo jest pustka, samotność i przemyślenia o misji zachowania człowieczeństwa i niesieniu ognia, albo survival i ucieczka przed niebezpieczeństwem.
Opowieść Hillcoata o tułaczce ojca i syna przez spustoszony niewiadomą katastrofą kraj z jednej strony stanowi nieco uproszczoną refleksję nad kondycją więzi społecznych, przywiązaniem do życia, konsumpcjonizmem etc. z drugiej wpisuje się w nurt postapokaliptycznego SF. I jako takie wpisuje się mocno w konwencję świata, zniszczonych, wypalonych, bezkresnych połaci terenu, na których nie sposób spotkać człowieka, a jeśli już, to najpewniej jest to szabrownik lub kanibal. Od strony kreacji i plastyki obrazu „Droga prezentuje bardzo wysoki poziom” – zarówno robota scenograficzna jak i operatorska zasługują tu na bardzo wysokie noty. Podobnie rzecz ma się z odtwórcami, bo choć to produkcja niszowa, to aktorsko obsadzona wcale nieźle – Viggo Mortensen jako Ojciec, Robert Duvall, Guy Pierce czy Charlize Theron. Jedynym aktorskim niewypałem (niestety pierwszoplanowym jest Kodi Smit-McPhee w roli Syna).
„Droga” Hillcoata, choć spłaszcza mocno opowieść McCarthy’ego i zamienia wszystkie niedopowiedzenia i niedomalowania w dociągnięte do linii konturu obrazki, to stanowi bardzo porządnie zrealizowany przykład konwencji postapokaliptycznego SF z ambicjami. W przeciwieństwie do zrealizowanych w podobnej konwencji pozycji czysto rozrywkowych, takich jak „Jestem Legendą” czy „Księga Ocalenia”, nie ma tu miejsca na kung fu, mutanty i tajemnicze wirusy. Ludzie cierpią z czysto ludzkich powodów, a słabość nie jest niczym nienormalnym.
Wspaniałym elementem dopełniającym obraz jest hipnotyzująca muzyka – widać, że Nickowi Cave’owi dobrze w towarzystwie muzyka „The Bad Seeds” i „Grinderman” - Warrena Ellisa, bo to już trzecia ich wspólna ścieżka dźwiękowa (po „Propozycji” i „Zabójstwie Jesse Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda”) i do tej pory chyba najbardziej udana. Muzyka to niezwykła – na zmianę delikatna i ostra, liryczna i pazurzasta. Na mnie działa tak, że przy KAŻDYM kolejnym odsłuchaniu jestem niepomiernie zadziwiony, że to już się skończyło...szkoda, że tak samo nie mogę powiedzieć o filmie.

sobota, 25 września 2010

Joaquin „Ściemniacz” Phoenix – historia upadku i triumfu


Jeszcze przed premierą „I’m still here”, film o upadku i pogrążeniu odtwórcy pamiętnej roli Johny’ego Casha wywołał niemałe poruszenie i skandal.
Polecam Artykuł na ten temat w Gazecie Wyborczej.
No i bardzo dobrze. Zrobili w trąbę krytykę, publiczność, środowisko, słowem wszystkich. Sam byłem niepocieszony, kiedy dowiedziałem się, że aktor się wycofał. Zdążyłem się już zniesmaczyć i pomyśleć o kolejnym straconym dla świata holywoodzkim ćpunie i wodospadzie sodówy uderzającym do gwiazdorskiej głowy. Czyli dałem się zrobić w trąbę razem z resztą naiwniaków. I bardzo dobrze! Tym mocniej przyznaję niczym filmowy Obelix, że „moja mea culpa” i z tym większą niecierpliwością oczekuję na premierę efektu makiawelicznego podstępu Afflecka i Phoenixa. W końcu kino polega na sztuce zręcznego oszukiwania i manipulowania widzem. A próbka aktorskich umiejętności Phoenixa pokazanych w "naćpanym" wywiadzie udzielonym Lettermanowi, to po prostu mega majstersztyk.

sobota, 28 sierpnia 2010

Ajrisz Iwning w Trójkowym Studiu
















W Sobotni wieczór po raz pierwszy trafiłem na koncert do studia im. Osieckiej w Radiowej Trójce. Nie był to żaden przypadek, bo koncertowała kobieta, o której moja szanowna siostra wyraża się (nie tylko ze względu na subtelną urodę, ale też delikatność muzyki) per „Najpiękniejsza Kobieta Świata” - Lisa Hannigan.

Koncertowy czas Lisa współdzieliła z niejaką Aurą Dione, a to z racji faktu wspólnego jutro gwiazdowania na warszawskim festiwalu pomarańczy. Jednak Aurze, nie poświęcę wiele uwagi, ponieważ nie rusza mnie absolutnie jej twórczość, a porównania do Tracy Chapman, którą swego czasu zachwycałem się (tak, tak – to było jakiś czas temu), traktuję jako wyjątkową przesadę i mówienie na wyrost. Słowem – nie moja bajka.

Ale pojechałem przecież dla Lisy. I nie zawiodłem się wcale. Mimo że recital nie zajął więcej niż 45-50 minut, to zmieściło się tam naprawdę wiele – delikatność, luz, optymizm, wspólna z publicznością radocha, a na koniec pazur w postaci coeru „Personal Jesus”. Po prostu bardzo fajne, skondensowane spotkanie z naprawdę uroczą artystką, która nie ma pretensji stadionowo-ołtarzowych, a zamiast tego potrafi się bardzo fajnie dzielić emocjami i przekazywać je publiczności.

Na Lisę Hannigan wspaniale się patrzy, nie tylko z powodu wymienionych już walorów – urzekająca jest w jej twórczości pełna naturalność – brak gwiazdorzenia, zastąpiony urokiem normalności – można by się z tą dziewczyną piwa napić i pomuzykować i pogadać po prostu. Cały zespół wyglądał, jakby spotkali się przed chwilą w pubie i wymyślili parę fajnych numerów, którymi postanowili się po prostu podzielić. Do takiego lekkiego, optymistycznego grania, sytuacja wymarzona. :)

Wieczór uważam za niezwykle udany, a moja sympatia zarówno do Lisy jak i do kameralnych koncertów wskoczyła na co najmniej dwa poziomy wyżej. Koncertu będzie można wysłuchać w następną niedzielę w Trójce.

piątek, 27 sierpnia 2010

Pustynna włócznia stępiała


Po na prawdę niezłym i świeżym debiucie w postaci dwóch tomów „Malowanego człowieka” spodziewałem się kontynuacji co najmniej trzymającej poziom, jeżeli nie uderzającej od razu do sedna w myśl Hitchcockowskiej zasady, że zaczynać się powinno od trzęsienia ziemi. W końcu podkład w postaci wejścia w świat powieści już mamy. I to jak wspomniałem całkiem niezły. Trudno bowiem w tak skonwencjonalizowanym gatunku jak fantasy wymyślić coś nowego – Brettowi się bardzo sympatycznie udało – świat trochę jak z późnego średniowiecza z pseudoarabskim przyczółkiem, nad którym wisi ciągłe zagrożenie w postaci demonów atakujących nocą wszystkich niezależnie od poglądów, wyznania i rasy. Do tego kilkoro bohaterów, ewoluujących tak, żeby zaprowadzić zmiany – niby schematyczna podróż bohatera. Ale w ramach konwencji świeżo lekko i przyjemnie napisane. Więc co się stało w „Pustynnej włóczni”????
Jeżeli pierwsza część sagi rwała z kopyta i zaskakiwała zwrotami akcji, to w drugiej cały ten pęd zostaje wyhamowany, przez dwie trzecie pierwszego tomu dostajemy prequel całości – spojrzenie spod turbana niejakiego Jardira. Ani się go przez to bardziej polubić nie da, ani specjalnie zrozumieć „co autor miał na myśli”. Jeżeli chodzi o umotywowanie jego działań, to średnio rozgarnięty czytelnik rozumiał motywy Jardira już w poprzednim tomie, jeżeli o sympatię to ze mną się nie udało – nie lubię zdrajcy nadal.
Dopiero w ostatniej części pierwszego tomu coś się zaczyna ślamazarnie dosyć ruszać, a pod koniec już wracamy niemal do prędkości narracji z „Malowanego człowieka” szkoda, że wtedy właśnie kończy się książka. I tu drobna kwestia - dlaczego dzielić włos na czworo a w tym przypadku książkę napisaną jako całość na dwa tomy? Wydawca zasłania się wygodą czytania, kwestiami estetycznymi itd. Do mnie te argumenty nie przemawiają – bo w takim przypadku oznacza to, że Anglicy i Amerykanie są lepsi od nas w czytaniu małych literek (u nich zarówno „Malowany człowiek” jak i „Pustynna Włócznia” zostały wydane w jednym tomie).
Z resztą rozbijanie przez polskich wydawców książek na niebotyczne ilości woluminów to nie jednostkowy przypadek, lecz raczej stała strategia sprzedażowa, np. na „Cykl Barokowy” Neala Stephensona – oryginalnie 3 (grube i owszem) tomy, w Polsce – osiem. Czy to kwestia tylko małych literek – nie sądzę.
Niemniej wracając do „Pustynnej Włóczni”, była dla mnie dość sporym rozczarowaniem, mam nadzieję, że drugi tom zatrze ten niesmak i nie sprawi, że porzucę ten cykl nie skończywszy go ( do tej pory porzuciłem tylko „Oko Jelenia” Pilipiuka, kiedy okazało się a) że czwarty tom nie kończy opowieści, b) że piąty tom (z którego zakupem przezornie postanowiłem się wstrzymać) nie kończy opowieści.

Na koniec mój skromny apel do autorów i wydawców:
Szanowni Państwo – czytelnik wie kiedy gra się z nim fair, a kiedy się go tnie po kolanach. Książka to moja umowa z Wami. Ja czytam, kupuję wrażenia, emocje, stany ducha. Wy piszecie po to żeby te stany ducha przekazać, a przy okazji parę groszy zarobić. Pamiętajcie co jest w tym duecie ważniejsze.

czwartek, 26 sierpnia 2010

Wyspa zanudzonych


Debiutancki film Gaby Ibaneza potwierdza starą filmową maksymę, że z nijakiego pomysłu powstać może film co najwyżej nijaki.
Maria (Elena Anaya) – biolog pracująca w oceanarium i samotna matka, wybiera się ze swoim synkiem Diego na wakacje. Podczas przeprawy promem na wyspę, na której mają wspólnie cieszyć się wypoczynkiem, Diego znika bez śladu. Sytuacja komplikuje się jeszcze bardziej, gdy po kilku tygodniach policyjni śledczy wzywają Marię do identyfikacji zwłok chłopca wyłowionych z zatoki. Maria nie potwierdza, że to jej syn, jednak musi pozostać na wyspie by w obecności sędziego przeprowadzić analizę DNA. Wierząc, że Diego wciąż jest na wyspie rozpoczyna poszukiwania poza policyjnymi procedurami.
Surowy klimat wyspy, lunatyczni i zdawkowi mieszkańcy, stwarzają poczucie izolacji, desperacji i osaczenia, z którym mierzy się i tak już emocjonalnie i psychicznie wykończona bohaterka. Do tego momentu wszystko idzie sprawnie, jednak w dalszej części filmu dzieje się niewiele. Można odnieść wrażenie, że reżyserowi bardziej zależy na wizualnych popisówkach, niż na spójnej i zwartej warstwie fabularnej. Traci na tym niestety całość – mimo, że film trwa tylko 90 min. Ciągnie się niemiłosiernie, a ostateczny zwrot akcji okazuje się mocno uproszczony.

Całość recenzji znajdziesz tutaj

sobota, 14 sierpnia 2010

Nazwiska nie trzeba zmieniać - wystarczy wyrobić swoje własne. Parę słów o niedawnej lekturze.



Dwudziestoparoletni Brzeziński wsiadający na Kanadyjskiej prowincji do autobusu, mającego zawieźć go na miesięczny staż na Uniwersytecie Harvarda, to prolog niemal jak z bajki o Kopciuszku. Kopciuszku, który dzięki wytrwałości, przenikliwości i zdolności znacznie bardziej dalekowzrocznej oceny sytuacji, stał się w Ameryce postacią tak samo rozpoznawalną jak kontrowersyjną. Kariera naukowa, polityka pokojowego zaangażowania, mająca dokonywać stopniowego rozsadzania bloku sowieckiego i stanowczy charakter, przysporzyły Brzezińskiemu tyle samo zwolenników, co przeciwników.

Do tych ostatnich z pewnością nie należy Patrick Vaughan, autor biografii tego wybitnego męża stanu. Nie sposób podczas lektury nie zauważyć fascynacji autora osobą Zbigniewa Brzezińskiego, co momentami każe czytelnikowi zdystansować się odrobinę i jeszcze raz przemyśleć to, co właśnie przeczytał. Z drugiej ta widoczna fascynacja i rzetelność autora sprawia, że w tle portretu jednej osoby widać całą historię ostatniego półwiecza z okładem. W aktywności Brzezińskiego, przewijają się bliżej lub dalej (przeważnie jednak na wyciągnięcie ręki) procesy i wydarzenia, które ukształtowały (i wciąż kształtują) obecny świat.

To właśnie ten kontekst - wielość głosów budujących w dużej mierze książkę - od Jana Nowaka-Jeziorańskiego, po Madeleine Albright, tworzy wspaniały chór opisującym świat ostatnich 60 lat. Świat, w którym jedną z najbardziej decyzyjnych i wpływowych osób był i ciągle jest Zbigniew Brzeziński.

Lektura tej biografii, to czysta choć wymagająca pewnej świadomości politycznej i historycznej, przyjemność. Zwłaszcza w kontekście ciągle trwających w Polsce i na świecie zmian. Oprócz sylwetki wybitnego Polaka i Amerykanina, wnikliwy czytelnik zauważy bowiem znacznie więcej - koła historii, trafność diagnoz stawianych przed dziesięcioleciami, a w końcu także rozwiązania, mogące równie dobrze sprawdzić się na rodzimym poletku.

Dla mnie osobiście jest to lektura niezwykle ważna, bo zaprzeczająca tezie, że nie ma już autorytetów. Historia wciąż się pisze, a wśród jej autorów jest także Zbigniew Brzeziński.

środa, 7 lipca 2010

THE TRUTH IS OUT THERE

... to zdanie otwierało każdy kolejny odcinek „Z archiwum X”, prowadząc Foxa Muldera do stopniowego odkrywania sekretu potajemnej inwazji obcej cywilizacji na Ziemię, porwań oraz powszechnego braku wiary wszystkich dookoła w obce ingerencje. Olatunde Osunsanmi, reżyser „Czwartego Stopnia”, podejmując ten sam temat i polewając go paradokumentalnym, sugerującym autentyczność sosem, mógłby zilustrować swoje dzieło innym cytatem z serialowego klasyka – „I want to believe”. On tak – publiczność niekoniecznie.

Opowieść Osunsanmi, rozgrywa się w małym, odciętym od cywilizacji miasteczku Nome na Alasce, które za fasadą sielskiej, otoczonej cudowną (w tym wypadku akurat Bułgarską) przyrodą, skrywa tajemnicę. Dla tych którzy ją poznają, tak przerażającą, że zamiast o niej opowiedzieć, decydują się na samobójstwo. Na nagraniu z amatorskiej kamery – wystraszona, zmęczona i zmieniona od emocji psycholożka, doktor Abigail Tyler mówi powoli, głosem niczym po poczwórnej dawce środka uspokajającego. Mówi o upiornym doświadczeniu swojego życia – o zamordowaniu męża przez nieznanego sprawcę, o przedziwnych zbiegach okoliczności i zbiorowej anomalii – bezsenności u swoich pacjentów oraz o sowie, którą za oknem widzą po przebudzeniu. W międzyczasie obok zapisu realnej rozmowy pojawia się Milla Jovovich, informująca, że to co pojawi się na ekranie jest jedynie odtworzeniem autentycznych zdarzeń. Zaczyna się robić ciekawie. Ciekawość narasta, bo często fragmenty zapisów z amatorskiej kamery współistnieją na podzielonym ekranie z fabularyzowaną rekonstrukcją, wzmacniając poczucie obcowania z czymś prawdziwym.



Jednak tego stanu nie da się utrzymać długo, jeżeli z każdej strony do widza dociera sugestia „tylko pamiętaj, to jest prawdziwe, na prawdę – zero ściemy” – w końcu nachalność i łopatologia z jaką owa autentyczność jest wykładana, nakazuje podważenie jej i szukanie dziur. I wtedy wychodzą szwy... a to zwraca się uwagę, że „autentyczny” pacjent o aparycji drwala ma dykcję niczym z desek teatru, a to gdzieś tam przewinie się podegrany gest... i po autentyczności. A łopatologia płynie z ekranu dalej. W konsekwencji cała opowieść zaczyna być grubymi nićmi szyta i niewiele tajemnicy w niej zostaje.

Całość recenzji znajdziesz tu

wtorek, 6 lipca 2010

Opener 2010 - Moc i pałka Jacka White'a

Przesiadka z Openerowego leniwego Matrixa na pustynię rzeczywistości, to nie jest prosta sprawa. Tam – rano Hel, plaża, morze, flundra w rybiarni, potem koncerty, piwo i koncerty i piwo. A tu, czas za szybko płynie, ktoś coś chce, trudno się ogarnąć.
No ale coś za coś w końcu taki zestaw nie trafia się codzień, myślałem że na wygranych karnetach fuksy się kończą i że jest jakiś limit na używanie mocy (tak, tak – zaczynam już wierzyć George’owi Lucasowi, że wystarczy czasem „use the Force”). Otóż jasna strona mocy zaprowadziła mnie nietylko na koncert Pearl Jam, co ważniejsze zaprowadziła mnie (oprócz innych smacznych kąsków jak Cypress Hill, Mitch&Mitch, Matisyahu czy Archive) na dwa megawydarzenia, na absolutne rarytasy i PRZEkoncerty – Skunk Anansie i TheDead Weather.
Pierwszy – totalny odpał, Eddie Vedder gdyby został dzień dłużej i zobaczył Skin w akcji poczułby się chyba głupio i staro z tym tatusiowaniem, żeby czasem nikt sobie nie zrobił kuku – Skunki pokazali prawdziwy sceniczny ogień a kondycja liderki i jej interakcja z publiką (dała się przenieść na rękach ze 30 metrów od sceny spokojnie, cały czas śpiewając do mikrofonu) to była czysta energia spakowana do półtoragodzinnego show. Eddie – zostajesz piosenkarzem country, Skin – CHCE-MY WIĘ-CEJ!!!



Drugim mistrzostwem świata, jakie zaliczyłem podczas tegorocznej edycji Heńkowego festiwalu była mocarna supergrupa The Dead Weather –Jack White pokazał, że nawet z drugiej linii pozostaje miszczuniem absolutnym, liderem niezaprzeczalnym – a kiedy tylko na (dłuższą) chwilę wstał od garów i wziął się za gitarę – również godnym wybitnym muzykiem i godnym spadkobiercą pochodzacym w prostej linii od bogów bluesa.



I znowu myślałem, że już więcej się nie zdarzy – znowu się myliłem, to JA – byłem jednym z dwóch widzów koncertu TDW, którzy złapali rzucone przez Jacka pałki od perkusji (jak to szło – aaa „use the Force, Luke”). I to dzięki uprzejmości szanownego (pokłony) operatora amatora jest uwiecznione (5:50) tuż po "Treat me like your mother". Dzięki Cwietok !!!!



Mam więc na półeczce power-pałkę oraz mega dobrą inwestycję we wspomnienia.



Czekam na następną edycję Heńka i zbieram w sobie Moc.

PS. Kiedy młoda zobaczyła, że mam pałkę, którą przez półtorej godziny łupał po garach jej idol, ko zaczęła piszczeć i biegać w powietrzu jak młody źrebak – już szykuje ołtarzyk.

czwartek, 24 czerwca 2010

Więcej szczęścia niż rozumu ;)

Czasem zdarzają się takie dni, które zaczynają się od flauty kompletnej, albo co gorsza sztormu - a potem słońce stopniowo wyłania się zza chmur. I nie mówię tutaj o blasku jaśnie oświeconych komentatorów, którzy dziś wznieśli się w krasomówstwie wysoko ponad wycie wuwuzeli i stwierdzili, że "Drużyna Samurajów, potraktowała Duńczyków jak Potulną Gejszę". Ale o kumulacji jaka zdarza się radośnie raz na niezmiernie długi czas.



Otóż rano jeszcze zastanawiając się nad tym skąd wykombinować bonusowe grosiwo, na fundusz reprezentacyjny (czyt. wypad na Openera) w najśmielszych marzeniach nie przewidywałem, że wieczorem będę miał to z głowy za sprawą refleksu i uważnego czytania konkursowych regulaminów. Czad!

Zatem od dzisiejszego rozpoczynam, nieco w formie "Last Minute" przygotowania do bliskich spotkań z opaskami, kuponami i całą atmosferą Babich Dołów. A tu próbka małej przedfestiwalowych ściągi, którą na chybcika udało mi się zrobić (miał być Pearl Jam, ale TEN koleżka, to dopiero odkrycie):


Jednak jeszcze zanim oddam się kompletnie przyjemnościom czterodniowego festiwalowania, dwa filmy przede mną: zobaczymy co z tego będzie.

Najpierw "Joe le Taxi dwadzieścia (z okładem) lat później", czyli Vanessa Paradis da sobie złamać serce:


A potem zobaczymy czy można zrobić lepszą historię o porwaniu przez Obcych niż tasiemcowo odkrywane losy Agenta Muldera:


Dziś czas spać - z pieśnią na ustach oczywiście :D

środa, 9 czerwca 2010

Kampania wyborcza jak AC/DC


Uwielbiam kampanie wyborcze - parlamentarne i prezydenckie.
Z jednego powodu tylko - bo o szóstej rano nadają bloki wyborcze. Kiedy radio z nastawionym czasowłącznikiem odpala się o tej nieludzkiej porze i zaczyna mój dzień serwisem informacyjnym z podsumowaniem dnia poprzedniego, to średnio mam ochotę wznieść się, niczym Tarantinowski Bill, na wyżyny własnego masochizmu i podnieść się z łóżka. Czasem czekam na pierwszą piosenkę, czasem na drugą, trzecią, ósmą... o kurczę! Siódma piętnaście...

Z resztą, nic nie jest w stanie mnie pobudzić do działania, mimo powtarzanej każdego wieczora mantry - wstanę rano o szóstej i będę miał kupę czasu. Nic oprócz "Thundrestruck" grupy AC/DC (ten backslash nawet w części nie oddaje uroku "pieruna" Australijczyków). Tylko że wtedy, kiedy tłum szemrze sobie "Thunder!" ja do rytmu używam raczej nieparlamentarnego języka niczym Adaś z "Dnia Świra", podśpiewując sobie w duchu "aaaaaaaaa" i życząc długiej i bolesnej śmierci wynalazcy budzika.

Natomiast w czasie kampanii wyborczej jest zupełnie inaczej - po kolei kilku sympatycznych (mniej lub bardziej - rzecz gustu) gości najpierw mówi mi dzień dobry, potem proponuje rozmowę o Polsce (a o Polsce, to ja mogę gadać i gadać), potem jeszcze opowiada jak fajnie by mogło być w tym Priwislenskim Kraju.

Po takim preludium każdy dzień kampanii zaczyna się jak marzenie (później bywa różnie, ale początek jest w dechę) schodzę sobie radośnie do kuchni, odpalam tam radio, i tak parzę sielsko kubas czarnej kawy - sielana. Rozumiem, że kampania nie może trwać wiecznie, mniejsza z resztą o rezultat, ale może chociaż te bloki o szóstej rano zostaną, albo częściej AC/DC. Inaczej znów wracamy do:

poniedziałek, 7 czerwca 2010

Lato w pełni - rower, książki, muzyka...

Sezon rozpoczął się na całego, dlatego zamiast siedzieć w kinie i krytycznie przyglądać się najnowszym osiągnięciom reżyserskiej mądrości w kołysce obiawonej, siedzę na rowerze. Z wiatrem we włosach, racząc się muzyką płynącą wprost z jaskrawozielonego odtwarzacza eksploruję zachodnie Mazowsze.
Trzeba korzystać póki się da, a powalczyć trochę z kamieniami, którymi usłana jest trasa wzdłuż torów kolejki WKD, w rytm dobrego kawałka - czysta przyjemność. Niebawem wracam do starych przyzwyczajeń i zajmuję się na powrót sprawami X muzy.
Polecam weekendową trasę:



A z zupełnie innej beczki - w ostatni piątek udało mi się uczestniczyć w spotkaniu z prof. Zbigniewem Brzezińskim. Spotkanie miało dotyczyć wydanej właśnie biografii szacownego profesora, jednak jak tu gadać o książkach, kiedy ma się do dyspozycji tej klasy autorytet. Prowadzący rozmowę Jacek Żakowski, po paru kurtuazyjnych zdaniach i szybkich pytaniach, przeskoczył zgrabnie do przepytywania gościa honorowego z panoramy problemów światowej polityki bezpieczeństwa, od Ameryki Obamy, przez antagonizm izraelsko-palestyński, aż po rodzime podwórko i projekcje kierunków w jakich zmierza Europa, Ameryka i cały współczesny świat. Profesor opowiadał z lekkością i znawstwem, błyskając co rusz ciętymi ripostami. Żałowałem ogromnie, że wykazałem się brakiem zapobiegliwości i zamiast aparatu fotograficznego (zabranego w zupełnie innym celu) nie zaopatrzyłem się w gotówkę, za którą mógłbym nabyć, książkę o życiu człowieka, który wspólnie z Amerykanami rozgrywał szachy zimnej wojny.
W sobotę wieczorem, wracając do domu z rodzinnej uroczystości już prawie wybaczyłem sobie ten brak rozgarnięcia, do czasu kiedy zajrzałem do maila - więcej szczęścia niż rozumu - wygrałem tę książkę w internetowym konkursie, o którym zupełnie zapomniałem. Bez autografu profesora, ale i tak nie mogę się doczekać, kiedy wreszcie się za nią zabiorę.

A tu jeszcze coś, przy czym żadne kamienie nie są przeszkodą i na trasie od razu lżej:

środa, 19 maja 2010

Kot Schrödingera, czyli „Ja przecież nic nie zrobiłem”

Jak tu być poważnym człowiekiem, kiedy względnie uporządkowany świat mieszczańskiego domku na przedmieściu, nagle zjeżdża po równi pochyłej, wprost ku otchłani? Czy pomocy szukać w nauce, zajrzeć w głąb własnej duchowości czy zwrócić się ku Bogu? „Poważny człowiek” braci Coen na pewno nie udzieli odpowiedzi na te pytania, jednak ze świetnie napisanej i zrealizowanej tragikomedii można się w kapitalny sposób dowiedzieć, co na pewno NIE zadziała.

Żona, która po dwudziestu latach chce rozwodu, jej kochanek – ciepłym i miękkim głosem zapewniający, że „wszystko będzie dobrze”, skośnooki student-szantażysta, starszy brat na życiowym zakręcie, okupujący kanapę czy nękający bohatera telefonami przedstawiciel handlowy – to jedynie część prywatnego końca świata Larry’ego Gopnika.
Profesor Gopnik, ekspert w dziedzinie fizyki, mimo wszystko chce być dobrym ojcem, uczciwym naukowcem, pobożnym Żydem... Nie może jednak zrobić nic, a jedyną linią obrony jest tłumaczenie swojej niewinności. Przez cały film jest niczym kot Schrödingera, którego paradoks tłumaczy studentom – ani żywy ani martwy, dopóki... ktoś nie otworzy pudełka.

Poważny człowiek już 11 czerwca wejdzie do kin a całość recenzji znajdziesz tutaj.

niedziela, 16 maja 2010

Noc Dzikich Tłumów


Wczorajsza stołeczna Noc Muzeów zapowiadała się nieźle.... Co rok zapowiada się nieźle. Ale wczoraj chciałem jak zwykle być cwańszy niż ładniejszy i wygrać z tłumem omijając żelazne punkty i hity sezonu takie jak muzeum Chopina, Powstania Warszawskiego, Zachętę czy Narodowe. Postawiłem za to na (w mojej opinii) mniej uczęszczane, za to również ciekawe - warsztaty fotograficzne w Galerii Jabłkowskich, Muzeum Kolejnictwa, Polsko-Japońską Wyższą Szkołę Technik Komputerowych i Giełdę Papierów Wartościowych.


Giełdowe duchy, czyli oblężenie GPW.

Organizatorzy chyba pomyśleli, że wykurzą nadmiar oglądaczy i amatorów dzwonka z sali notowań, zapraszając niejakiego Marcina Maseckiego z Koncertem Fluidacje - krótko mówiąc było to darcie kota niemiłosierne, a przy tym o niebo za głośne. Nie rozumiem muzyki p. Maseckiego, sądząc po mijającym mnie dwudziestoparolatku, który schodził zakręconą w ślimaka klatką schodową trzymając się za uszy - nie tylko ja jej nie rozumiem.

Z ciekawostek - usłyszeliśmy jeszcze z O. kawałek gastronomiczno-narkotycznego rapu, wracając około 21.30 obok Galerii Jabłkowskich. Jakiś artysta-wokalista wywnętrzał się właśnie na temat swoich problemów z nadwagą, spowodowanych nadużywaniem miękkich narkotyków - "Ja już nigdy nie schudnę - kabaczek i zioło" - czy coś w tym guście.
Raper z kompleksem, niemal przesłonił sprawę ważniejszą - Fotomiastikon - projekt ww. galerii - Warszawski Fotoblog, którego wernisaż pierwszej wystawy przypadł właśnie na Noc Muzeów. Zdjęcia na prawdę niezłe i pokazujące stolicę z każdej strony. Moja cegiełka też się w Fotomiastikonie znajdzie :). A właściwie już się znalazła:



A tutaj reszta cegiełki

Niestety nie dane było nam (mnie i O.) zobaczyć wiele, pierwszymi dwoma punktami programu, które udały się na prawdę nieźle (jeżeli ktoś lubi słuchać o fotografii i włazić do wnętrza pociągu pancernego lub wdrapywać się na parowozy). Dziki tłum opanował centrum Warszawy i po godzinie 21.00 wrażenie bycia mocno spóźnionym i kolejki weszły do stałego repertuaru, gdziekolwiek byśmy się nie pojawili, a nieco skwaszona O. w końcu sama zarządziła powrót do domu "Bo to nie ma sensu".

Przejechaliśmy się jeszcze starym Jelczem, a O. nie posiadała się z radości mogąc skasować bilet w archaicznym kasowniku z pociąganą rączką. No cóż, za rok chyba sobie odpuszczę Noc Muzeów... albo obmyślę jakiś cwańszy plan ominięcia tłumów.

piątek, 14 maja 2010

I znowu wolta

Zmiany są dobre, zmiany trzeba podejmować... dlatego zmieniam nieco formułę bloga. Ograniczenie do jednego wąskiego tematu jest słabe i na dłuższą metę demotywujące do ciągnięcia tematu, więc rezygnuję z tej wąskiej formuły na rzecz bardziej osobistej i otwartej na więcej tematów. Mam nadzieję, że teraz blog będzie zdecydowanie bardziej atrakcyjny i przede wszystkim ciekawszy.

Się zobaczy... ;)



Patronat nad nową wersją i życiową drogą bloga powierzam uroczyście bohaterowi swojego dzieciństwa i liczę, że pod jego klapniętym uszkiem nic nie ma prawa się nie udać.

poniedziałek, 3 maja 2010

Majówka po rosyjsku

Nie ma jak długi weekend – zapach grilla, sielski-anielski klimat działkowo-ogródkowego relaksu. Cała Warszawa na Mazurach w Zakopanem albo w domu – stolica to teraz najmniej zatłoczone miejsce na świecie. Żeby nie odchodzić za daleko od konwencji postanowiłem przypomnieć sobie relaks z rosyjską duszą, czyli najepszą część „Trylogii osobliwości” Aleksandra Rogożkina – „Osobliwości narodowego wędkarstwa”, w polsce wydane jako „Butelka na haczyku”.



Historia jest prosta – grupa znajomych wybiera się na długoweekendową wędkarską wyprawę, bez żon, za to z kilkoma flaszkami wódki. Założenie wykonalne, gdyby nie to, że kilka flaszek wódki zamienia się w kilkanaście kartonów, a zamiast chilloutu z moczeniem kija w roli głównej Rosjanie ocierają się o wywołanie międzynarodowego konfliktu z łodzią podwodną w roli głównej. Rosyjska komedia sprzed 12 lat wcale nie straciła świeżości i nadal śmieszy do łez, a galeria bohaterów to zbieranina wprost imponująca – absolutnym mistrzem świata jest zespolony z naturą i odpornym na wszystko cygarem Generał Michajłycz. Przypominający postać z kreskówki Kuzmicz, czy wrażliwy na wdzięki potężnych Finek prokurator, to typy równie mocne i przekonujące.
„Osobliwości...” to komedia najwyższych lotów – gag goni gag, od ciętych ripost Michajłycza, do mocnego jak rosyjska wódka stężenia absurdu. Choć dla Rosjan to karykatura rozrywek klasy średniej końca epoki rządów Jelcyna, to wygląda to mimo wszystko bardzo znajomo, szczególnie przez lekką mgiełkę dymu z długoweekendowego grilla.

piątek, 23 kwietnia 2010

Kulinaria wieczorową porą


Nie ma jak szef kuchni, który dba o kubki smakowe i absolutnie fachową obsługę swoich klientów. Do "Sławnej Restauracji" (1966), prowadzonej przez pana Septime'a bylejakość i niedbalstwo nie mają wstępu. Zdarzyły się za to w tym przybytku rozkoszy podniebienia dwie absolutnie genialne sceny - mistrzostwo na styku gastronomii i kinematografii.
Post zamieszczony pod przemożnym wrażeniem bloga - "Sto procent masła w maśle" ;)

Smacznego:

1. Profesjonalny trening zawodowy kelnerów:



2. Przepis na suflet ziemniaczany a la Herr Muller:



Jeżeli ktoś zna równie dobre, bądź (w ciężko mi uwierzyć) lepsze sceny kulinarno-filmowe, to poproszę o namiar - chętnie przyjmę :)

czwartek, 22 kwietnia 2010

Reaktywacja!!!!

Jakoś nie mogłem się zebrać w czasie żałoby narodowej, żeby beztrosko sobie oglądać filmy, więc blog prawie umarł Może to przez ten pył z wulkanu...
Ale wracam – i na powrót przynoszę „Kręgosłup Diabła” – mimo tytułu wróżącego raczej coś w stylu „Piły 8” – film urzekający i straszący zarazem, i to wcale nie bezsensowną jatką.



Wizualnie wysmakowany i niejednoznaczny „Labirynt Fauna”, którym Gullermo del Toro zabłysnął i wprowadził swoje nazwisko do światowej czołówki, to nie pierwsza podróż tego reżysera w świat duchów i fantasmagorii. Pięć lat wcześniej, w 2001 ujrzał światło dzienne film „Kręgosłup Diabła”.



Historia osadzona w historycznym kontekście hiszpańskiej wojny domowej jest pod wieloma względami podobna do „Labiryntu...” – młody Carlos, wojenny sierota trafia do odosobnionej ochronki, dla chłopców takich jak on sam – synów poległych rewolucjonistów. W tym azylu wojnę widać tylko z daleka, a życie przebiega niczym w normalnym internacie. Jedynym bolesnym przypomnieniem czającej się tuż za bramami grozy, jest tkwiąca w ziemi na środku podwórza bomba – niewybuch. Szkoła ma jeszcze jeden problem – nocami jej wychowanków odwiedza „ten, który wzdycha”.



Siłą „El espinazo del Diablo” jest przede wszystkim klimat – wystylizowana i umiejętnie kształtowana za pomocą zdjęć atmosfera niepokoju. Skrzypiące drzwi, czy długie korytarze, odbicia i refleksy, to środki należące do standardowego instrumentarium opowieści grozy, jednak Del Toro używa ich ze znawstwem i precyzją, prowadząc bohaterów i widza w głąb historii.
Tym co urzekło mnie w filmie reżysera „Hellboya” jest stylistyka mrocznej baśni – duchy, monstrualna bobmba, postaci nauczycieli i dwulicowych szabrowników – wszystko tworzy opowieść, której nie powstydziliby się z pewnością bracia Grimm.

wtorek, 30 marca 2010

Serce nie boli, żołądek nie boli - marsz w kamasze !!!

Uzawodowienie armii w Polsce sprawiło, że nie dane będzie młodszym pokoleniom przeżywać ani przygód na poligonie, ani poddawać się różnorakim zabiegom(znachorskim, dentystycznym czy wizytom w salonach tatuaży w celu wyjścia z malowniczą więzienną "kropą" pod okiem), zapewniającym kategorię D, ani doznać niewątpliwych uroków służby wartowniczej. Być może "Uwertura" Marka Piwowskiego da, choćby obraz niewielkiej części niewątpliwej przyjemności jaką było spotkanie z wojskową komisją lekarską.

Film autora "Rejsu" jest świadectwem, że Piwowski już od lat studenckich ("Uwertura" to etiuda zrealizowana na II roku szkoły filmowej) władzy nie traktował przesadnie serio i dzięki temu "Uwertura" w ogóle miała szansę zostać pokazana. Rzekomo wyłącznie dzięki rozbawieniu komisji kolaudującej film, młody reżyser uniknął poważnych konsekwencji.


Uwertura
Załadowane przez: zohilof. - Cała telewizja i wczorajsze programy, online.

Piwowski na przykładzie komisji wojskowej pokazuje otaczający go absurd i ubezwłasnowolnienie. Lekarze bez żenady komentują wygląd poborowych, oficer "zgodnie z zasadą demokracji" narzuca sposób odbycia służby.
A sami zainteresowani wyglądają tu jak banda matołków, z którymi można zrobić co się komu podoba. Autor wykorzystując naiwną wiarę widza w film dokumentalny jako nośnik "prawdy", bawi się ową prawdą, niemiłosiernie wybierając najbardziej groteskowe typy, podkładając inne fragmenty dźwiękowe, czy powtarzając je. Dzięki temu zagęszcza materiał filmowy, syntetyzuje go i doprowadza do gorzkiej ironicznej formy, w której lekarze i wojskowi sami siebie dyskredytują.
Pokazująca możliwości i jasno wytyczająca kierunek, w którym rozwijała się później twórczość Piwowskiego, uwertura sama w sobie pozostaje wciąż jedną z najoryginalniejszych perełek polskiego dokumentu.

niedziela, 21 marca 2010

Czerwony Kapturek poluje na wilka



Zanim Ellen Page zagrała Juno w filmie Jasona Reitmana i zdobyła nominację do Oscara, była już doświadczoną aktorką z ponad dziesięcioletnim stażem. Zagrała między innymi główną rolę w niezależnym filmie „Pułapka” Davida Slade’a.

Błyskotliwa czternastolatka umawia się przez internet z trzydziestoletnim fotografem z którym od dłuższego czasu czatowała. Rozmowa się klei, gusta pokrywają, oboje są sobą zafascynowani, a skoro już się spotkali, to dlaczego nie zaprosić dziewczyny do domu i nie podzielić się z nią najnowszym bootlegiem jej ulubionego zespołu. Potem mały drink (nastolatka czy nie, jeden głębszy przecież krzywdy jej nie zrobi). Dopiero kiedy Jeff nagle traci przytomność, a Haley nie wydaje się specjalnie zdziwiona tym faktem sprawy przybierają zupełnie inny obrót, a wnioski przestają być oczywiste.

Nie chcę pisać o fabule, bo jedą z najmocniejszych stron tego filmu (oprócz genialnej roli Page i pracy kamery) jest właśnie scenariusz, zwodzący i skutecznie mylący tropy. Oglądając ten film po raz pierwszy, tak na prawdę niełatwo domyślić się, kto mówi prawdę, a kto kłamie, kto jest ofiarą, a kto agresorem i czyja racja jest słuszna.



Film Slade’a, mimo, że zagrany tylko na cztery ręce (Ellen Page i Patrick Wilson), nawet na chwilę nie zaniedbuje poziomu napięcia i zainteresowania widza. Dom fotografa zamienia się w pewnym momencie w labirynt, a każde ustawienie kamery może oznaczać coś innego. Z resztą kluczowym elementem opowiadania staje się tu kolor – element budowania zarówno atmosfery scen jak i znaczący. Reżyser od samego początku prowadzi widza „czerwonym szlakiem”, czerwień jest najważniejszym kolorem w całym filmie, jej obecność sygnalizuje zmianę emocji, towarzyszy chwilom największego zagęszczenia akcji. Manipulację emocjami widza umożliwiają też zgrabnie prowadzone zmiany nasycenia kolorów w kadrze. Raz mamy do czynienia z ciepłym słonecznym miękkim światłem, by za chwilę obserwować niemal wyprany z kolorów kadr z jednym jaskrawoczerwonym elementem.

Z resztą wizerunek Haley w czerwonej bluzie z kapturem odwołuje się bezpośrednio do baśni o Czerwonym Kapturku, tyle że w filmie Slade’a role się odwracają – Kapturek jednocześnie jest myśliwym, a wilk staje się osaczonym obiektem polowania.
Warto obejrzeć pułapkę, przyglądając się uważnie zdjęciom – po pierwsze doskonale budują atmosferę, operowanie na ciasnych i bardzo bliskich planach powoduje, że jednocześnie widz jest zbyt blisko bohaterów, co do których intencji i prawdziwej natury nie ma pewnośći aż do końca filmu, po drugie użycie takiego sposobu filmowania ogranicza przestrzeń filmu – zawęża ją i nie daje obrazu całego miejsca akcji, zamieniając je w labirynt. Nawet pojedyncza zmiana ustawienia kamery zmienia całkowicie charakter sceny (scena w atelier Jeffa).

"Pułapka" to film oparty na publicystycznie nośnym i modnym obecnie w mediach temacie, jednocześnie to świetny thriller, a przy okazji efektowny popis opowiadania za pomocą kolorów oraz rzemiosła operatorskiego.

środa, 17 marca 2010

W końcu mamy dzień św. Pat(r)yka ;)

Chodzi za mną od paru dni myśl o filmie, który wmiótł mnie w ziemię. Może po prostu dlatego, że zgrałem się z nim nastrojem i obejrzałem właśnie w tym momencie, w którym mógł podziałać najmocniej, może dlatego że to historia zamknięta w ramach opowieści dziecka, a może dlatego, że to po prostu kino na prawdę wysokiej próby.



Mowa o "Naszej Ameryce" - chłodno przyjętym przez polską krytykę filmie Jima Sheridana z 2003 roku. Urzekła mnie historia Irlandzkich emigrantów (Samantha Morton, Paddy Considine, Emma i Sarah Bolger), szukających w Stanach, nie tyle spełnienia "American Dream", co ukojenia i możliwości powrotu do ładu po stracie dziecka. Naiwnością i prostotą. Tym, że nawet pokazując sytuację, którą widzowie widzieli już wiele razy, unika popadania w kino w stylu "okruchów życia".

Rodzina bohaterów przeżyła jedną z najgorszych tragedii życia - straciła najmłodsze dziecko, a jej stabilność i przetrwanie wciąż balansuje na ostrzu noża. Nie ułatwia tego sytuacja życia "na czarno" w nieprzyjaznej dzielnicy. A okoliczności i sąsiedztwo ludzi z marginesu oraz bezpośrednia bliskość wybuchowego i złowrogiego artysty Mateo (Djimon Hounsou), też nie napawa optymizmem. Nie wiadomo z czego zapłacić rachunki, a na następny dzień perspektywy równie posępne jak na poprzedni, wszystko idzie pod górę, a przecież nigdy łatwo nie było.



Film Sheridana jednak daje nadzieję, w piękny sposób opowiada o drodze do odrodzenia sensu trwania rodziny, o wyciąganiu zadr i zostawianiu grobów tam gdzie ich miejsce, w przeszłości. Mówi o bezinteresownych uczuciach, do których zdolne są chyba tylko dzieci, a które mają siłę na jaką nie stać żadnego z dorosłych.

Być może "Nasza Ameryka" gra kliszami, może nie jest tak oryginalna jak "W imię ojca" czy "Moja Lewa Stopa", jednak dla mnie historia zmagań Irlandczyków i powolnego procesu wychodzenia z koszmaru, ku stabilności jest wciąż jednym z najbardziej niedocenionych i niewdzięcznie potraktowanych filmów o na prawdę twardych, ale i wrażliwych ludziach "Zielonej Wyspy".

poniedziałek, 15 marca 2010

Jamniczek działa, bo...


Dopóki nie znałem twórczości Józefa Juliana Antonisza, żyłem w dość sympatycznym i poukładanym świecie, bez pytania o zasadę działania Elektrokapuściochy czy prostej elektryczno-mechanicznej Stukawki-Pukawki. Potem obejrzałem te filmy...
„Jak działa jamniczek?” i inne filmy Józefa Juliana Antonisza, to ewenement w skali globalnej – nie znam chybabardziej nieskrępowanego i wolnego podejścia do materii filmowej niż u autora „Polskiej Kroniki Non-Camerowej”. Antonisz malował, rysował, oblewał różnymi substancjami, wydrapywał i inne cudaczne rzeczy wyczyniał z taśmą filmową. Nagrywał głosy lektórów o dykcji, od której Pani Czubówna mogłaby doznać ciężkiego szoku.

Muzyka piłuje w tych filmach uszy dźwiękami katarynki, po kórej przejechał Trabant. Obraz drga, faluje i migocze, strasząc prymitywną dziecięcą kreską namalowanych bezpośrednio na kliszy maszkaronów. I w tym wszystkim jest właśnie esencja Antonisza – wolność i nieograniczona absolutnie niczym (nawet materialnym wymiarem filmu) wyobraźnia. Absurdalnego humoru filmów non-camera, nie powstydziliby się pewnie członkowie Monty Pythona (sądzę, że gdyby znali twórczość Antonisza, Gilliam mógłby co najwyżej podgrywać sierżanta Papugę w skeczu z czekoladkami Whizzo). W tej prostej prymitywnej ekranowo formie, od treści aż taśma puchnie i nie mam żadnych wątpliwości, że wszelkie podobieństwo osób i zdarzeń jest całkowicie zamierzone.



O Antoniszu przypomnieli we Wrocławiu organizatorzy „Nowych Horyzontów” w 2007 roku, prezentując retrospektywę artysty w kapitalnej oprawie, z towarzyszeniem zespołu „Małe instrumenty”. Ten sam zespół z resztą zupełnie niedawno wydał płytę zatytułowaną „Antonisz”, zawierającą, dostosowaną do niekonwencjonalnego instrumentarium, muzykę twórcy „Tych wspaniałych bąbelków w tych pulsujących limfocytach”.

czwartek, 11 marca 2010

Czekając na...



Kończąc Oscarowy tydzień (choć pewnie Oscarowych krótkometrażówek jeszcze parę zamieszczę) przypomniałem sobie o bardzo delikatnym filmie.
I chociaż jego autor - Holender, Michael Dudok de Wit brał udział także w projektach znacznie bardziej masowych i kasowych, jak Disneyowska "Fantasia 2000" (1999) czy "Heavy Metal" (1981), to tutaj wspiął się na wyzyny minimalizmu. "Father and Daughter" to opowiedziana bardzo ograniczonymi środkami historia o braku, czekanium i tęsknocie. Wzruszająco, ale nie ckliwie opowiada Holender o rzeczach najprostszych, a zarazem najważniejszych - o potrzebie, której nie jest w stanie zapełnić nic ani nikt, oprócz właściwej osoby.
Opowiada delikatnie i przejmująco.
Po prostu.

Ta delikatność i nienachalna prostota filmu de Wita, sprawiła, że choć na pierwszy rzut oka niepocorny, film zdobył w swojej klasie wszystko, od specjalnego wyróżnienia na festiwalu w Krakowie, przez nagrodę Bafta i wygrania ponad dwudziestu festiwali, aż po Nagrodę Akademii.

"Father and Daughter"



Ok, od teraz zgodnie z poprzednią deklaracją zaczynam odliczanie do kolejnej, 83. Ceremonii.

środa, 10 marca 2010

Szklanka do połowy pełna??




Szklanka jest do połowy pełna czy do połowy czy pusta zapytacie. Nie wiadomo, w każdym razie na pewno nigdy nie jest tak, żeby gorzej być nie mogło. Telewizor mógłby być lepszy :)

Dlatego dziś jedna z moich ulubionych perełek Animacji, jak można przeczytać wielkimi wołami nad ramką - NOT Pixar. I wcale się nie dziwię, że "Not" - mimo szacunku dla twórców spod znaku skaczącej lampki, jestem pewien, że za tak ironiczny film ktoś mógłby stracić robotę i nie podziałać już przy kolejnych projektach.

Ale ad rem - dziś przypominam dość mocno utytułowany, m.in. na Sundance Festival, w Dreźnie, czy Londynie, a także nominowany do Oscara w 2002 film "Fiffty Percent Grey".
Ciągle pozostając w orbicie Oscarowej (wiem, wiem - już po wszystkim, ale niech to trwa przynajmniej do końca tygodnia) zapraszam również na Oscarowe podsumowania na portalu Kinoskop.pl

http://www.youtube.com/watch?v=zCP9f0VicBE

poniedziałek, 8 marca 2010

Uciekające Ośmiornice - "Oktapodi"



Niestety, choć mocno obstawiałem wczorajszej nocy Nagrodę dla "La Dama y La Muerte", to "Logorama" zwinęła jej sprzed nosa statuetkę Hollywoodzkiego rycerza. Zdarza się. Nie mogę się doczekać, kiedy i gdzie będę mógł ten zwycięski tytuł zobaczyć.



Jako nagrodę pocieszenia postanowiłem przypomnieć sobie i czytelnikom krótki film, który w zeszłym roku przegrał w Oscarowym wyścigu z bezkonkurencyjnym Pixarowskim "Presto" (ten z kolei mogli zobaczyć na dużym ekranie Ci, którzy wybrali się do kina na "Wall-e").

"Oktapodi" to skromniutka animacja rodem z Francji, dyplomowe dzieło siedmiu studentów Gobelins l'ecole de l'image. I już sama konkurencja z najlepszym studiem animacyjnym na świecie, to niezły start. Niecałe dwie i pół minuty a przeżycie - bezcenne Oceńcie sami:

niedziela, 7 marca 2010

Wrażliwa bestia, czyli Wałujew nokautuje emocjami

Po dłuższej przerwie czas powrócić na bloga, zwłaszcza, że grono znajomych przyrosło w zaskakujących rozmiarach, za co pięknie dziękuję. Wracamy zatem, przypominając rzecz całkiem niedawną – najbardziej chyba oczekiwany film ostatniego Festiwalu Filmów Rosyjskich „Sputnik nad Polską” – „Kamienny Łeb” Filipa Jankowskiego.



Obsadzenie w głównej roli ponad dwumetrowego mistrza boksu, bez większego przygotowania aktorskiego, było dla reżysera pomysłem tyleż ryzykownym ile nieodzownym, by „Kamienny Łeb” mógł powstać. Bez Nikołaja Wałujewa nie byłoby tej skromnej i stworzonej bez wielkiego realizacyjnego rozmachum, za to ujmującej urokiem historii.

Baśniowość wynika z nałożenia kostiumu „Pięknej i Bestii”, na opowieść o mistrzu bokserskim, który po tragicznymwypadku cierpi na zaniki pamięci i kobiecie, która dla swojego chorego synka zgadza się zostać prostytutką. Spotkanie obu pokaleczonych dusz, to okazja do wyprostowania ścieżek, ponownego wstąpienia na prawidłowy szlak i odzyskania siebie i swojego szczęścia. Brzmi to dość naiwnie i egzaltowanie, ale trochę taki jest cały „Kamienny Łeb” – trochę naiwny, jednak w moim poczuciu ta prostota i polaryzacja postaw działa na korzyść filmu, pozwala mu pozostać przypowieścią.



To fabularny debiut Nikołaja Wałujewa, grającego Igora Gołowina ze względu na swą wytrzymałość i specyficzną urodę zwanego „Kamiennym Łbem”. Gołowin trenuje codziennie, biega, odżywia się według przyzwyczajenia, ale nie walczy. Od wypadku w którym zginęła jego ukochana kobieta, cierpi na zaniki pamięci i jedyną stałą w jego zyciu są wypracowane od lat rytułały – trening, bieganie, autobus i ludzie trwale obecni w jego życiu, jak trener, gangster-przyjaciel Nail czy... zmarła Katia, z której śmierci Igor nawet nie zdaje sobie sprawy.

Dla powiązanych z mafią opiekunów pięściarza, bierność Igora, to strata pieniędzy. Nail postanawia podstawić mu jedną z dziewczyn, która ma „grać” Katię i skłonić „Łba” do powrotu na ring. To co na początku jest tylko zleceniem, z czasem staje się przywiązaniem i świadomością bezbronności Igora – wrażliwości i czułości zamkniętej w potężnym ciele.



Jestem pod dużym wrażeniem „Kamiennego Łba” – zarówno ze względu na scenariusz, jak i na sposób realizacji – operator do maksimum wykorzystał specyfikę fizjonomii Wałujewa i wydobył z tej twarzy zarówno obraz niezniszczalnego niemal wojownika, czułego i troskliwego opiekuna, a nawet bezbronnego i przestraszonego chłopca. Na prawdę dobra robota. I Jankowski i Wałujew zwyciężyli przez nokaut.

czwartek, 25 lutego 2010

„Zmęczona Śmierć” w animacji 3D, czyli dajcie spokój babci - „La dama y Muerte”


Zgodnie z obietnicą czas na kolejną porcję animowanych pretendentów do Oscara. Po Francuzach, pora na propozycję Hiszpańską. Początek jest wzruszający – na samotnej farmie, babcia słuchając gramofonu, tęsknie spogląda ku portretowi męża. Zasypia obejmując fotografię. Gdy przychodzi Śmierć, jest gotowa, podaje mrocznemu żniwiarzowi rękę, wiatrak na farmie zatrzymuje się, życie zamiera... i zaczyna się jazda!

Otóż nie jest tak łatwo rozstać się ze światem, szczególnie jeżeli przeszkadza w tym medyczny celebryta z gębą szczerzącą się z okładki "Time", o śnieżnobiałym uśmiechu i loczku spływającym malowniczo na czoło. Otoczony wianuszkiem stylizowanych na pin-up girls pielęgniarek, upaja się ów doktor-gwaiazda, ze oto kolejny pacjent uratowany. Emerytka ze słabym wzrokiem nie ma szans – z jednej strony medycy rodem z „Tańca z rozgwiazdami” z drugiej mocno zniecierpliwiony Śmierć (ma do zrobienia normę i przez zadufanego w sobie konowała, ciągle nie zgadza mu się plan).

Nieźle, na prawdę nieźle. Ilość zwrotów akcji jaka tu następuje, przejść od wzruszenie do śmiechu jest niesamowita. Podoba mi się, że pomimo naładowania środkowej części filmu slapstickiem i chwytami, od tricków z „Looney Tunes” do klasycznego absolutnie wózka (tym razem inwalidzkiego) powoli rozpoczynającego karkołomny zjazd ze schodów, film nie traci ciepła, nastroju który inicjuje pierwsza scena – nie zajmowałem żadnej strony oprócz strony babci. Rozczuliły mnie jej warkoczyki i dobrotliwy uśmiech.
Fritz Lang wiedział co robi, kiedy kręcił „Zmęczoną Śmierć” – faktycznie męcząca fucha.



A po wsztstkim pozostaje zaśpiewać

We’ll meet again,
don’t know where,
don’t know when...