sobota, 28 sierpnia 2010

Ajrisz Iwning w Trójkowym Studiu
















W Sobotni wieczór po raz pierwszy trafiłem na koncert do studia im. Osieckiej w Radiowej Trójce. Nie był to żaden przypadek, bo koncertowała kobieta, o której moja szanowna siostra wyraża się (nie tylko ze względu na subtelną urodę, ale też delikatność muzyki) per „Najpiękniejsza Kobieta Świata” - Lisa Hannigan.

Koncertowy czas Lisa współdzieliła z niejaką Aurą Dione, a to z racji faktu wspólnego jutro gwiazdowania na warszawskim festiwalu pomarańczy. Jednak Aurze, nie poświęcę wiele uwagi, ponieważ nie rusza mnie absolutnie jej twórczość, a porównania do Tracy Chapman, którą swego czasu zachwycałem się (tak, tak – to było jakiś czas temu), traktuję jako wyjątkową przesadę i mówienie na wyrost. Słowem – nie moja bajka.

Ale pojechałem przecież dla Lisy. I nie zawiodłem się wcale. Mimo że recital nie zajął więcej niż 45-50 minut, to zmieściło się tam naprawdę wiele – delikatność, luz, optymizm, wspólna z publicznością radocha, a na koniec pazur w postaci coeru „Personal Jesus”. Po prostu bardzo fajne, skondensowane spotkanie z naprawdę uroczą artystką, która nie ma pretensji stadionowo-ołtarzowych, a zamiast tego potrafi się bardzo fajnie dzielić emocjami i przekazywać je publiczności.

Na Lisę Hannigan wspaniale się patrzy, nie tylko z powodu wymienionych już walorów – urzekająca jest w jej twórczości pełna naturalność – brak gwiazdorzenia, zastąpiony urokiem normalności – można by się z tą dziewczyną piwa napić i pomuzykować i pogadać po prostu. Cały zespół wyglądał, jakby spotkali się przed chwilą w pubie i wymyślili parę fajnych numerów, którymi postanowili się po prostu podzielić. Do takiego lekkiego, optymistycznego grania, sytuacja wymarzona. :)

Wieczór uważam za niezwykle udany, a moja sympatia zarówno do Lisy jak i do kameralnych koncertów wskoczyła na co najmniej dwa poziomy wyżej. Koncertu będzie można wysłuchać w następną niedzielę w Trójce.

piątek, 27 sierpnia 2010

Pustynna włócznia stępiała


Po na prawdę niezłym i świeżym debiucie w postaci dwóch tomów „Malowanego człowieka” spodziewałem się kontynuacji co najmniej trzymającej poziom, jeżeli nie uderzającej od razu do sedna w myśl Hitchcockowskiej zasady, że zaczynać się powinno od trzęsienia ziemi. W końcu podkład w postaci wejścia w świat powieści już mamy. I to jak wspomniałem całkiem niezły. Trudno bowiem w tak skonwencjonalizowanym gatunku jak fantasy wymyślić coś nowego – Brettowi się bardzo sympatycznie udało – świat trochę jak z późnego średniowiecza z pseudoarabskim przyczółkiem, nad którym wisi ciągłe zagrożenie w postaci demonów atakujących nocą wszystkich niezależnie od poglądów, wyznania i rasy. Do tego kilkoro bohaterów, ewoluujących tak, żeby zaprowadzić zmiany – niby schematyczna podróż bohatera. Ale w ramach konwencji świeżo lekko i przyjemnie napisane. Więc co się stało w „Pustynnej włóczni”????
Jeżeli pierwsza część sagi rwała z kopyta i zaskakiwała zwrotami akcji, to w drugiej cały ten pęd zostaje wyhamowany, przez dwie trzecie pierwszego tomu dostajemy prequel całości – spojrzenie spod turbana niejakiego Jardira. Ani się go przez to bardziej polubić nie da, ani specjalnie zrozumieć „co autor miał na myśli”. Jeżeli chodzi o umotywowanie jego działań, to średnio rozgarnięty czytelnik rozumiał motywy Jardira już w poprzednim tomie, jeżeli o sympatię to ze mną się nie udało – nie lubię zdrajcy nadal.
Dopiero w ostatniej części pierwszego tomu coś się zaczyna ślamazarnie dosyć ruszać, a pod koniec już wracamy niemal do prędkości narracji z „Malowanego człowieka” szkoda, że wtedy właśnie kończy się książka. I tu drobna kwestia - dlaczego dzielić włos na czworo a w tym przypadku książkę napisaną jako całość na dwa tomy? Wydawca zasłania się wygodą czytania, kwestiami estetycznymi itd. Do mnie te argumenty nie przemawiają – bo w takim przypadku oznacza to, że Anglicy i Amerykanie są lepsi od nas w czytaniu małych literek (u nich zarówno „Malowany człowiek” jak i „Pustynna Włócznia” zostały wydane w jednym tomie).
Z resztą rozbijanie przez polskich wydawców książek na niebotyczne ilości woluminów to nie jednostkowy przypadek, lecz raczej stała strategia sprzedażowa, np. na „Cykl Barokowy” Neala Stephensona – oryginalnie 3 (grube i owszem) tomy, w Polsce – osiem. Czy to kwestia tylko małych literek – nie sądzę.
Niemniej wracając do „Pustynnej Włóczni”, była dla mnie dość sporym rozczarowaniem, mam nadzieję, że drugi tom zatrze ten niesmak i nie sprawi, że porzucę ten cykl nie skończywszy go ( do tej pory porzuciłem tylko „Oko Jelenia” Pilipiuka, kiedy okazało się a) że czwarty tom nie kończy opowieści, b) że piąty tom (z którego zakupem przezornie postanowiłem się wstrzymać) nie kończy opowieści.

Na koniec mój skromny apel do autorów i wydawców:
Szanowni Państwo – czytelnik wie kiedy gra się z nim fair, a kiedy się go tnie po kolanach. Książka to moja umowa z Wami. Ja czytam, kupuję wrażenia, emocje, stany ducha. Wy piszecie po to żeby te stany ducha przekazać, a przy okazji parę groszy zarobić. Pamiętajcie co jest w tym duecie ważniejsze.

czwartek, 26 sierpnia 2010

Wyspa zanudzonych


Debiutancki film Gaby Ibaneza potwierdza starą filmową maksymę, że z nijakiego pomysłu powstać może film co najwyżej nijaki.
Maria (Elena Anaya) – biolog pracująca w oceanarium i samotna matka, wybiera się ze swoim synkiem Diego na wakacje. Podczas przeprawy promem na wyspę, na której mają wspólnie cieszyć się wypoczynkiem, Diego znika bez śladu. Sytuacja komplikuje się jeszcze bardziej, gdy po kilku tygodniach policyjni śledczy wzywają Marię do identyfikacji zwłok chłopca wyłowionych z zatoki. Maria nie potwierdza, że to jej syn, jednak musi pozostać na wyspie by w obecności sędziego przeprowadzić analizę DNA. Wierząc, że Diego wciąż jest na wyspie rozpoczyna poszukiwania poza policyjnymi procedurami.
Surowy klimat wyspy, lunatyczni i zdawkowi mieszkańcy, stwarzają poczucie izolacji, desperacji i osaczenia, z którym mierzy się i tak już emocjonalnie i psychicznie wykończona bohaterka. Do tego momentu wszystko idzie sprawnie, jednak w dalszej części filmu dzieje się niewiele. Można odnieść wrażenie, że reżyserowi bardziej zależy na wizualnych popisówkach, niż na spójnej i zwartej warstwie fabularnej. Traci na tym niestety całość – mimo, że film trwa tylko 90 min. Ciągnie się niemiłosiernie, a ostateczny zwrot akcji okazuje się mocno uproszczony.

Całość recenzji znajdziesz tutaj

sobota, 14 sierpnia 2010

Nazwiska nie trzeba zmieniać - wystarczy wyrobić swoje własne. Parę słów o niedawnej lekturze.



Dwudziestoparoletni Brzeziński wsiadający na Kanadyjskiej prowincji do autobusu, mającego zawieźć go na miesięczny staż na Uniwersytecie Harvarda, to prolog niemal jak z bajki o Kopciuszku. Kopciuszku, który dzięki wytrwałości, przenikliwości i zdolności znacznie bardziej dalekowzrocznej oceny sytuacji, stał się w Ameryce postacią tak samo rozpoznawalną jak kontrowersyjną. Kariera naukowa, polityka pokojowego zaangażowania, mająca dokonywać stopniowego rozsadzania bloku sowieckiego i stanowczy charakter, przysporzyły Brzezińskiemu tyle samo zwolenników, co przeciwników.

Do tych ostatnich z pewnością nie należy Patrick Vaughan, autor biografii tego wybitnego męża stanu. Nie sposób podczas lektury nie zauważyć fascynacji autora osobą Zbigniewa Brzezińskiego, co momentami każe czytelnikowi zdystansować się odrobinę i jeszcze raz przemyśleć to, co właśnie przeczytał. Z drugiej ta widoczna fascynacja i rzetelność autora sprawia, że w tle portretu jednej osoby widać całą historię ostatniego półwiecza z okładem. W aktywności Brzezińskiego, przewijają się bliżej lub dalej (przeważnie jednak na wyciągnięcie ręki) procesy i wydarzenia, które ukształtowały (i wciąż kształtują) obecny świat.

To właśnie ten kontekst - wielość głosów budujących w dużej mierze książkę - od Jana Nowaka-Jeziorańskiego, po Madeleine Albright, tworzy wspaniały chór opisującym świat ostatnich 60 lat. Świat, w którym jedną z najbardziej decyzyjnych i wpływowych osób był i ciągle jest Zbigniew Brzeziński.

Lektura tej biografii, to czysta choć wymagająca pewnej świadomości politycznej i historycznej, przyjemność. Zwłaszcza w kontekście ciągle trwających w Polsce i na świecie zmian. Oprócz sylwetki wybitnego Polaka i Amerykanina, wnikliwy czytelnik zauważy bowiem znacznie więcej - koła historii, trafność diagnoz stawianych przed dziesięcioleciami, a w końcu także rozwiązania, mogące równie dobrze sprawdzić się na rodzimym poletku.

Dla mnie osobiście jest to lektura niezwykle ważna, bo zaprzeczająca tezie, że nie ma już autorytetów. Historia wciąż się pisze, a wśród jej autorów jest także Zbigniew Brzeziński.