piątek, 27 sierpnia 2010

Pustynna włócznia stępiała


Po na prawdę niezłym i świeżym debiucie w postaci dwóch tomów „Malowanego człowieka” spodziewałem się kontynuacji co najmniej trzymającej poziom, jeżeli nie uderzającej od razu do sedna w myśl Hitchcockowskiej zasady, że zaczynać się powinno od trzęsienia ziemi. W końcu podkład w postaci wejścia w świat powieści już mamy. I to jak wspomniałem całkiem niezły. Trudno bowiem w tak skonwencjonalizowanym gatunku jak fantasy wymyślić coś nowego – Brettowi się bardzo sympatycznie udało – świat trochę jak z późnego średniowiecza z pseudoarabskim przyczółkiem, nad którym wisi ciągłe zagrożenie w postaci demonów atakujących nocą wszystkich niezależnie od poglądów, wyznania i rasy. Do tego kilkoro bohaterów, ewoluujących tak, żeby zaprowadzić zmiany – niby schematyczna podróż bohatera. Ale w ramach konwencji świeżo lekko i przyjemnie napisane. Więc co się stało w „Pustynnej włóczni”????
Jeżeli pierwsza część sagi rwała z kopyta i zaskakiwała zwrotami akcji, to w drugiej cały ten pęd zostaje wyhamowany, przez dwie trzecie pierwszego tomu dostajemy prequel całości – spojrzenie spod turbana niejakiego Jardira. Ani się go przez to bardziej polubić nie da, ani specjalnie zrozumieć „co autor miał na myśli”. Jeżeli chodzi o umotywowanie jego działań, to średnio rozgarnięty czytelnik rozumiał motywy Jardira już w poprzednim tomie, jeżeli o sympatię to ze mną się nie udało – nie lubię zdrajcy nadal.
Dopiero w ostatniej części pierwszego tomu coś się zaczyna ślamazarnie dosyć ruszać, a pod koniec już wracamy niemal do prędkości narracji z „Malowanego człowieka” szkoda, że wtedy właśnie kończy się książka. I tu drobna kwestia - dlaczego dzielić włos na czworo a w tym przypadku książkę napisaną jako całość na dwa tomy? Wydawca zasłania się wygodą czytania, kwestiami estetycznymi itd. Do mnie te argumenty nie przemawiają – bo w takim przypadku oznacza to, że Anglicy i Amerykanie są lepsi od nas w czytaniu małych literek (u nich zarówno „Malowany człowiek” jak i „Pustynna Włócznia” zostały wydane w jednym tomie).
Z resztą rozbijanie przez polskich wydawców książek na niebotyczne ilości woluminów to nie jednostkowy przypadek, lecz raczej stała strategia sprzedażowa, np. na „Cykl Barokowy” Neala Stephensona – oryginalnie 3 (grube i owszem) tomy, w Polsce – osiem. Czy to kwestia tylko małych literek – nie sądzę.
Niemniej wracając do „Pustynnej Włóczni”, była dla mnie dość sporym rozczarowaniem, mam nadzieję, że drugi tom zatrze ten niesmak i nie sprawi, że porzucę ten cykl nie skończywszy go ( do tej pory porzuciłem tylko „Oko Jelenia” Pilipiuka, kiedy okazało się a) że czwarty tom nie kończy opowieści, b) że piąty tom (z którego zakupem przezornie postanowiłem się wstrzymać) nie kończy opowieści.

Na koniec mój skromny apel do autorów i wydawców:
Szanowni Państwo – czytelnik wie kiedy gra się z nim fair, a kiedy się go tnie po kolanach. Książka to moja umowa z Wami. Ja czytam, kupuję wrażenia, emocje, stany ducha. Wy piszecie po to żeby te stany ducha przekazać, a przy okazji parę groszy zarobić. Pamiętajcie co jest w tym duecie ważniejsze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz