czwartek, 17 lutego 2011

Manniak spisany

Książka redaktora Manna ma jedną podstawową wadę – kończy się.

I to nie jak przystało, po przebyciu epickiej czytelniczej drogi przez autobiograficzne wzloty i upadki (nie licząc złamanej kariery wirtuoza saksofonu), ale szybko – ledwie się czytelnik zdąży rozsmakować. Bo i sam autor raczej o autobiograficzne wiwisekcje nie zamierza się kusić. Miał być rock, jest rock, a do tego cięte pointy i inteligentny, ironiczny (nierzadko wręcz autoironiczny) humor. Z lekkością i niesamowitą swadą autor prowadzi czytelników przez historię swojej pasji złożoną z anegdot, opowiastek i historii – słowem „Mann: The best of”. Odświeżanie winylowych płyt czy udział redaktora (w towarzystwie m.in. Andrzeja Olechowskiego) w sprowadzeniu za żelazną kurtynę absolutnych gwiazd ówczesnej zachodniej sceny muzycznej (a następnie zaznajamianie ich z urokami socjalistycznej ojczyzny) wygląda jak przygoda, scenariusz filmowy. Ale w końcu komu wierzyć jak nie człowiekowi, który odkąd pamiętam mówił z telewizora i radia TYM głosem.

Oprócz pierwszoplanowej fascynacji kulturą i muzyką zachodnią, książka Manna posiada jeszcze wspaniale nakreślone tło – PRL. W tej opowieści jest to kraj zupełnie inny niż ten, który powraca ciągle w medialnych przekazach jako arena walki prawych z szubrawcami, rozliczeń i teczek.
Mann pisze o tym, jak przy odrobinie samozaparcia i pomysłu, można było cenzora zrobić w trąbę i w ramach primaaprilisowego żartu na przykład wyemitować całą audycję składającą się z zakazanych punkowych utworów, przeobrazić Amerykanina w Anglika, Anglika w Australijczyka a tegoż z kolei w Szweda czy Holendra. Książkę Manna powinni przeczytać dziś politycy, którzy zapomnieli już, że ten sam PRL był przestrzenią ich życia.

Mimo niewielkich rozmiarów i luźnej struktury, w której ni stąd ni zowąd nagle pojawiają się dodatki typu „5 najbardziej dołujących piosenek”, „5 najlepszych coverów” itd. - „RockMann” jest dość bogatą pozycją. Wszystkie zdjęcia dodatki i bijąca po oczach jaskrawopomarańczowa stylistyka wydania, wprowadzają optymistyczny i lekko chaotyczny nastrój – tak przecież dobrze znany z piątkowych poranków w „Trójce”.

wtorek, 1 lutego 2011

Kanon zmysłów Zadie Smith

Nie da się czytać tomu esejów Zadie Smith z chłodnym dystansem. Po prostu się nie da – ani, kiedy pisze o literaturze, ani kiedy przez pryzmat dawno minionych świątecznych spotkań rodzinnych, ani gdy recenzuje multipleksowe hity 2006 roku. Czytając te eseje można niemal wyczuć w powietrzu drżenie podekscytowania z odkrywanych raz po raz na nowo fascynujących zjawisk.

Na tom składają się teksty napisane niejako przy okazji – „przyklejone” do zdarzeń czy sytuacji, zamówione raz tu, raz tam – według deklaracji autorki – ideologicznie niespójne... Jednak zebrane razem, ułożone w konkretnym porządku, zrozumiałym dla czytelnika, tworzą mocną i przemyślaną konstrukcję.

Autorka białych zębów nieprzypadkowo podzieliła tom na rozdziały oznaczone: „czytanie”, „patrzenie”, „mówienie”, „czucie”, „pamiętanie”. To jej czytelniczy kanon zmysłów, to przez ten rodzaj doznań odbiera rzeczywistość i przetwarza ją, bo i eseje są zmysłowe – niemal dotykalne, namacalne i odczuwalne. Opublikowane czy wygłoszone osobno być może nie tworzą, aż tak skondensowanego koktajlu uczuć i odczuć. Pełno przy tym cichej i nie eksponowanej nadmiernie radości pisania, czytania, oglądania – ten entuzjazm staje się szybko zaraźliwy i... bardzo dobrze!
A budulca jej nie brakuje od Keatsa, Kafki, Nabokova i Barthesa, przez zwierzenie się z sekretów i krytycznego stosunku do własnego pisarstwa w „Sztuczkach warsztatowych”, kapitalny cykl ciętych recenzji filmowych, aż po ulotne wspomnienia i refleksję dotyczącą rodziny, przeżyć (także tych bolesnych).

To czym Smith potrafi zarażać, to przede wszystkim otwarty umysł i zdolność szybkiego i płynnego intelektualnego przemieszczania się zarówno między płaszczyznami – wymiarami życia, od zanurzenia w lekturze konkretnej książki, aż do generalnej refleksji o zdolności mimikry językowej w różnorodnym świecie w eseju „Mówienie językami”. Hollywoodzkie targowisko próżności opisane w „Notatkach z gali Oscarowej” świetnie kontrastuje z intymnymi i wzruszającymi esejami poświęconymi osobie ojca pisarki. To zamiłowanie do łączenia i zestawiania ze sobą kontrastów widać chyba najwyraźniej w podwójnym portrecie dwóch legend ekranu – Katherine Hepburn i Grety Garbo. Tworząc ten kolorowy patchwork tematów, tonów i motywów, zmieniając się z dziennikarki w badaczkę, z badaczki w córkę, z córki mieszanej pary w czarną pisarkę autorka „Łowcy Autografów” ciągle pozostaje tą samą osobą. Ciągle z tą samą ciekawością i potrzebą dzielenia się swoimi odkryciami.

Zadie Sith prezentuje w tomie „Esejów okolicznościowych” najbardziej inspirujący z możliwych typów odbioru kultury – wyposażona w narzędzia badacza literatury i kultury i znająca praktyczną stronę pisarstwa – potrafi cieszyć się, uczyć, obrażać i przejmować tym o czym pisze z pasją i zaangażowaniem. Nie ma mowy o zblazowaniu, zmęczeniu materią czy kreowaniu się na jedynie słuszny głos.

Osobisty ton, siła przeżycia w każdym niemal z tych tekstów jest dominująca i sprawia, że autorka czyni to o czym pisze zaraźliwym – dzieli się ze swoimi czytelnikami nie tylko postrzeganiem, warsztatem, nie tylko dopuszcza czytelnika bardzo blisko osobistych granic – dzieli się zachwytem.