czwartek, 24 czerwca 2010

Więcej szczęścia niż rozumu ;)

Czasem zdarzają się takie dni, które zaczynają się od flauty kompletnej, albo co gorsza sztormu - a potem słońce stopniowo wyłania się zza chmur. I nie mówię tutaj o blasku jaśnie oświeconych komentatorów, którzy dziś wznieśli się w krasomówstwie wysoko ponad wycie wuwuzeli i stwierdzili, że "Drużyna Samurajów, potraktowała Duńczyków jak Potulną Gejszę". Ale o kumulacji jaka zdarza się radośnie raz na niezmiernie długi czas.



Otóż rano jeszcze zastanawiając się nad tym skąd wykombinować bonusowe grosiwo, na fundusz reprezentacyjny (czyt. wypad na Openera) w najśmielszych marzeniach nie przewidywałem, że wieczorem będę miał to z głowy za sprawą refleksu i uważnego czytania konkursowych regulaminów. Czad!

Zatem od dzisiejszego rozpoczynam, nieco w formie "Last Minute" przygotowania do bliskich spotkań z opaskami, kuponami i całą atmosferą Babich Dołów. A tu próbka małej przedfestiwalowych ściągi, którą na chybcika udało mi się zrobić (miał być Pearl Jam, ale TEN koleżka, to dopiero odkrycie):


Jednak jeszcze zanim oddam się kompletnie przyjemnościom czterodniowego festiwalowania, dwa filmy przede mną: zobaczymy co z tego będzie.

Najpierw "Joe le Taxi dwadzieścia (z okładem) lat później", czyli Vanessa Paradis da sobie złamać serce:


A potem zobaczymy czy można zrobić lepszą historię o porwaniu przez Obcych niż tasiemcowo odkrywane losy Agenta Muldera:


Dziś czas spać - z pieśnią na ustach oczywiście :D

środa, 9 czerwca 2010

Kampania wyborcza jak AC/DC


Uwielbiam kampanie wyborcze - parlamentarne i prezydenckie.
Z jednego powodu tylko - bo o szóstej rano nadają bloki wyborcze. Kiedy radio z nastawionym czasowłącznikiem odpala się o tej nieludzkiej porze i zaczyna mój dzień serwisem informacyjnym z podsumowaniem dnia poprzedniego, to średnio mam ochotę wznieść się, niczym Tarantinowski Bill, na wyżyny własnego masochizmu i podnieść się z łóżka. Czasem czekam na pierwszą piosenkę, czasem na drugą, trzecią, ósmą... o kurczę! Siódma piętnaście...

Z resztą, nic nie jest w stanie mnie pobudzić do działania, mimo powtarzanej każdego wieczora mantry - wstanę rano o szóstej i będę miał kupę czasu. Nic oprócz "Thundrestruck" grupy AC/DC (ten backslash nawet w części nie oddaje uroku "pieruna" Australijczyków). Tylko że wtedy, kiedy tłum szemrze sobie "Thunder!" ja do rytmu używam raczej nieparlamentarnego języka niczym Adaś z "Dnia Świra", podśpiewując sobie w duchu "aaaaaaaaa" i życząc długiej i bolesnej śmierci wynalazcy budzika.

Natomiast w czasie kampanii wyborczej jest zupełnie inaczej - po kolei kilku sympatycznych (mniej lub bardziej - rzecz gustu) gości najpierw mówi mi dzień dobry, potem proponuje rozmowę o Polsce (a o Polsce, to ja mogę gadać i gadać), potem jeszcze opowiada jak fajnie by mogło być w tym Priwislenskim Kraju.

Po takim preludium każdy dzień kampanii zaczyna się jak marzenie (później bywa różnie, ale początek jest w dechę) schodzę sobie radośnie do kuchni, odpalam tam radio, i tak parzę sielsko kubas czarnej kawy - sielana. Rozumiem, że kampania nie może trwać wiecznie, mniejsza z resztą o rezultat, ale może chociaż te bloki o szóstej rano zostaną, albo częściej AC/DC. Inaczej znów wracamy do:

poniedziałek, 7 czerwca 2010

Lato w pełni - rower, książki, muzyka...

Sezon rozpoczął się na całego, dlatego zamiast siedzieć w kinie i krytycznie przyglądać się najnowszym osiągnięciom reżyserskiej mądrości w kołysce obiawonej, siedzę na rowerze. Z wiatrem we włosach, racząc się muzyką płynącą wprost z jaskrawozielonego odtwarzacza eksploruję zachodnie Mazowsze.
Trzeba korzystać póki się da, a powalczyć trochę z kamieniami, którymi usłana jest trasa wzdłuż torów kolejki WKD, w rytm dobrego kawałka - czysta przyjemność. Niebawem wracam do starych przyzwyczajeń i zajmuję się na powrót sprawami X muzy.
Polecam weekendową trasę:



A z zupełnie innej beczki - w ostatni piątek udało mi się uczestniczyć w spotkaniu z prof. Zbigniewem Brzezińskim. Spotkanie miało dotyczyć wydanej właśnie biografii szacownego profesora, jednak jak tu gadać o książkach, kiedy ma się do dyspozycji tej klasy autorytet. Prowadzący rozmowę Jacek Żakowski, po paru kurtuazyjnych zdaniach i szybkich pytaniach, przeskoczył zgrabnie do przepytywania gościa honorowego z panoramy problemów światowej polityki bezpieczeństwa, od Ameryki Obamy, przez antagonizm izraelsko-palestyński, aż po rodzime podwórko i projekcje kierunków w jakich zmierza Europa, Ameryka i cały współczesny świat. Profesor opowiadał z lekkością i znawstwem, błyskając co rusz ciętymi ripostami. Żałowałem ogromnie, że wykazałem się brakiem zapobiegliwości i zamiast aparatu fotograficznego (zabranego w zupełnie innym celu) nie zaopatrzyłem się w gotówkę, za którą mógłbym nabyć, książkę o życiu człowieka, który wspólnie z Amerykanami rozgrywał szachy zimnej wojny.
W sobotę wieczorem, wracając do domu z rodzinnej uroczystości już prawie wybaczyłem sobie ten brak rozgarnięcia, do czasu kiedy zajrzałem do maila - więcej szczęścia niż rozumu - wygrałem tę książkę w internetowym konkursie, o którym zupełnie zapomniałem. Bez autografu profesora, ale i tak nie mogę się doczekać, kiedy wreszcie się za nią zabiorę.

A tu jeszcze coś, przy czym żadne kamienie nie są przeszkodą i na trasie od razu lżej: