środa, 24 listopada 2010

Filmowo-muzyczny lek na jesień :D !!!


Czy można stworzyć zespół z muzyków, którzy nigdy się nie spotkali - jasne, że można! :D Mało tego - taki zespół istnieje i brzmi po prostu kosmicznie!

Kiedy pierwszy raz dzięki znajomemu zobaczyłem ten fantastyczny eksperyment muzyczno-filmowy ze zbożnym celem w tle, nie mogłem uwierzyć w to co widzę - po prostu siedziałem zahipnotyzowany przez pół "Stand by me" i chłonąłem. Świeżość, naturalność i wspaniała moc tej muzyki - to jest po prostu esencja prostoty, szczerości i piękna. To się nazywa grać ponad podziałami!!!



Nie będę się rozpisywał na temat samego projektu Playing for Change - wszystkie informacje można znaleźć tutaj.

Powiem tylko, że do listy marzeń do spełnienia dopisuję przybicie piony i posłuchanie na żywo Grandpa Elliota w Nowym Orleanie - Mistrz! Po prostu Mistrz!



poniedziałek, 22 listopada 2010

Wiersze o pierwszej miłości



Na DVD właśnie pojawiła się „Jaśniejsza od gwiazd” - niezwykle udany powrót Jane Campion. Reżyserce „Fortepianu” udało się osiągnąć w najnowszym filmie dwie, zdawałoby się wykluczające się, rzeczy – stworzyła obraz niebanalny, wizualnie pasjonujący i zmysłowy, nie idąc zarazem na łatwiznę typowej filmowej biografii „ciekawego człowieka”.

Bowiem chociaż bohaterem „Jaśniejszej od gwiazd” jest romantyczny poeta, John Keats – to treścią filmu i tym, co najbardziej skupia uwagę widza jest raczej subtelna gra uczuć, wzajemnych zauroczeń, a w jej efekcie pierwsza miłość, rozkwitająca pomiędzy Keatsem i młodą Fanny Brawne. Niby nic nowego, jednak tym, co wyróżnia film Campion spośród melodramatycznych opowiastek o miłości jest świeżość tej historii, z ekranu emanuje witalność i młodzieńcza siła, ciągnąca młodych ku sobie, wbrew konwenansom, zwyczajom epoki i jej społecznemu podłożu.

Fanny fascynuje się modą, a jej sądy i postrzeganie świata dalece odbiegają od Keatsowskich natchnień i myślenia przez pryzmat poezji. Po spotkaniu z Keatsem budzi się w niej pragnienie poznania tego, czego nie rozumie, rozluźnienia gorsetu konwenansów i salonowej kokieterii w jakim żyje. Ucieczka w poezję i lekcje z Keatsem dają jej znacznie więcej - oprócz rozumienia wierszy, największą nauką dla młodej dziewczyny staje się (odwzajemnione zresztą) uczucie, którego nie sposób opisać. Między panną na wydaniu, kokietką, żyjącą balami i ekscytującą się towarzyskimi ploteczkami, a zubożałym poetą zaczyna się subtelna gra uczuć, mistrzowsko prowadzona ręką autorki „Fortepianu”. Wymiany listów, zachowywanie pozorów, gesty, słowa, uniki kochanków – znaki i obrazy dalekie od miłości w wersji instant, do której przyzwyczaiło nas współczesne kino. Campion, jak sama przyznaje w wywiadzie załączonym do „Jaśniejszej od gwiazd”, nie chce naśladować tej narracji – chce poddać się prostocie filmowego opowiadania, iść śladem Roberta Bressona, na którego się powołuje, zostawić widzowi jak największy margines interpretacji i wartościowania tego, co obejrzał.

Całość recenzji do przeczytania tutaj.

niedziela, 21 listopada 2010

Dla niej wszystko


„I believe in America” – pod zdaniem wygłoszonym przez postać grabarza Bonasery, otwierającym „Ojca chrzestnego” mógłby podpisać się także John Brennan, bohater „Dla niej wszystko”. I podobnie jak w arcydziele Coppoli, ta wiara okazuje się zawiedziona i złamana, a rzeczywistość w którą wierzył brutalna i wymagająca środków, które – jeśli jeszcze mieszczą się w katalogu prawa mieszczą się to raczej na marginesie.

Bo cóż ma zrobić mąż i ojciec, nauczyciel z pobliskiego ogólniaka, kiedy pewnego zwyczajnego dnia, jego ukochana żona zostaje aresztowana i zamknięta w areszcie pod zarzutem popełnienia brutalnego morderstwa. Po serii apelacji i odwołań, nikt oprócz małżonka nie wierzy w niewinność Lary, nikt nie chce podjąć trudu oczyszczenia jej z zarzutów, a życie musi toczyć się dalej. John ma przecież syna, jest niczego sobie facetem za którym oglądają się na placu zabaw rozwiedzione samotne mamy, które tak jak on przyprowadzają tu swoje pociechy. Tyle, że życie bez Lary, to wersja nie do zaakceptowania. Nie do zniesienia. Więc kiedy prawo zawodzi, John musi nauczyć się działać poza jego ramami. Ale jak ma sobie poradzić poza prawem ktoś, kto całe życie nie przypuszczał nawet, że jest zdolny do drobnej kradzieży czy trzymania w rękach broni?

Całość recenzji dostępna tutaj.


wtorek, 9 listopada 2010

Gdyby Kojak urodził się we Lwowie...


Gdyby Kojak urodził się we Lwowie...

Po świetnej serii wrocławskich kryminałów, akcję najnowszej powieści Marek Krajewski osadził we Lwowie. Podobnie jak w cyklu „Breslau”, gdzie pierwsze skrzypce grał niezapomniany Eberhard Mock, w „Eryniach” głównym aktorem dramatu jest policjant kryminalny – komisarz Edward Popielski, znany już fanom Krajewskiego z „Głowy Minotaura”.

Przestępstwo stanowiące punkt wyjścia historii to sprawa elektryzująca cały powieściowy Lwów. Nie dość, że chodzi o brutalne morderstwo, to jeszcze przekracza ono wszystkie granice i pojęcia, nawet wątpliwe etycznie kodeksy przestępczego podziemia. Chodzi bowiem o bestialsko okaleczone i torturowane przed śmiercią dziecko. W obliczu presji Popielski po prostu nie ma wyboru – musi „wziąć” tę sprawę i zaangażować się w nią całkowicie.

Popielski, ochrzczony przez lwowską ulicę „Łyssym” – mianem wyrażającym zarówno podziw, szacunek i strach przed „pulicajem”, to postać stworzona z rozmachem i swadą – ma swoje obsesje i przekleństwa, momenty szlachetniejsze i mniej szlachetne, ale nie można odmówić mu wyrazistej i pełnej osobowości. W swoich fioletowych okularach i z papierosem w ustach jest niczym międzywojenny Kojak - zdeterminowany i stojący na straży prawa, choć nierzadko przekraczający tego prawa granice. Jest wielbicielem i płatnej miłości uprawianej w nocnym pociągu i klasycznej łacińskiej gramatyki. Trzyma fason i ponad wszystko ceni ład i styl, a jednak naturalnym środowiskiem jego pracy są lwowskie ulice, mroczne knajpy i zakopcone meliny pełne typów spod ciemnej gwiazdy. Komisarz poza czysto ludzkimi sprzecznościami, obarczony jest także ciężarem – cierpi na epilepsję wywoływaną przez ostre światło, co determinuje i uprawnia jego wieczorno-nocny tryb życia. Jest także kochającym ojcem i dziadkiem, szykującym się do zasłużonego odejścia na zawodowy spoczynek. Jednak od beztroskiego korzystania z przywilejów emeryta i poświęcenia się upragnionym rozrywkom – delektowania się klasyczną literaturą i analizowania meandrów matematyki, dzieli go jeszcze ta jedna, ostatnia sprawa. I właśnie tej sprawie – wytropieniu mordercy dziecka - patronować mają tytułowe boginie zemsty, Alekto (niestrudzona), Tyzyfone (mścicielka) i Megajra (zawistna).

Lwów w „Eryniach”, jeszcze mocniej niż Wrocław z poprzednich powieści, tętni wielokulturowym i niemal namacalnym życiem. Tło powieści Krajewskiego pulsuje rytmem ulicznego zgiełku, pełnego dorożek prowadzonych przez przesiąkniętych zapachem czosnku i przepitych fiakrów, małych i większych, legalnych i mniej legalnych interesów załatwianych w knajpianym półmroku, głośnych podwórek i letniego słońca. Pełno tu Żydów, Ukraińców, Polaków. Jedną z najlepszych cech prozy Marka Krajewskiego jest umiejętność kreowania wrażenia niemal uczestnictwa w tym świecie, który jeszcze nie widzi nadciągającej nawałnicy historii. Choć w powszechnej opinii świadomość zbliżającej się „wojny” przebłyskuje co rusz, to i Łyssy i cały Lwów ma latem 1939 r. na głowie większe problemy.

Marek Krajewski dał się już wcześniej poznać jako twórca obdarzony darem obrazowania, a także wielbiciel bogatego opisu, koronkowo obrabiający swą prozę estetycznymi dodatkami. Nie inaczej jest w „Eryniach”, gdzie lektura nieskomplikowanej w gruncie rzeczy kryminalnej historii, właśnie dzięki językowi, detalom i barwności autorskiej kreacji sprawia niezwykłą przyjemność. I choć nie jest to odkrywcze i nowe po powieściach z „Breslau” w tytule, to przecież sięgając po kolejną książkę Krajewskiego czytelnik właśnie na to liczy.

Zdecydowanie słabiej od Lwowskiej części wypada współczesna rama powieści, wprowadzając do całości melodramatyczne i pretensjonalne tony. Jednak powieść jako całość mocno trzyma formę i na pewno utwierdza prymat Marka Krajewskiego wśród rodzimych twórców prozy kryminalnej.

Recenzja opublikowana także w serwisie "Oblicza Kultury"