tag:blogger.com,1999:blog-54883321097260607012024-03-12T20:32:11.670-07:00KURTURARNYPODEJRZANY I POCZYTALNY KURTURARNY
BLOG FILMOWO-SENTYMENTALNY ;)Unknownnoreply@blogger.comBlogger42125tag:blogger.com,1999:blog-5488332109726060701.post-18833226299039279502011-02-17T03:56:00.000-08:002011-02-17T04:04:02.169-08:00Manniak spisany<a onblur="try {parent.deselectBloggerImageGracefully();} catch(e) {}" href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjLxIvLFd9mG8ZM7rVJ3y-KjFVZG3IpzKrae75sm9KI2INOWij9wwvG7KXKBmXyFaTNkcvvGjaRn7Ut-V7juRATQwzwYepyGtmZLDn75Yj8HuTJRbt6W5Jq29-fySw9ORaEZExxoMumxoIP/s1600/rockmann.jpg"><img style="float:right; margin:0 0 10px 10px;cursor:pointer; cursor:hand;width: 307px; height: 400px;" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjLxIvLFd9mG8ZM7rVJ3y-KjFVZG3IpzKrae75sm9KI2INOWij9wwvG7KXKBmXyFaTNkcvvGjaRn7Ut-V7juRATQwzwYepyGtmZLDn75Yj8HuTJRbt6W5Jq29-fySw9ORaEZExxoMumxoIP/s400/rockmann.jpg" border="0" alt=""id="BLOGGER_PHOTO_ID_5574627949838959154" /></a>Książka redaktora Manna ma jedną podstawową wadę – kończy się.<br /><br />I to nie jak przystało, po przebyciu epickiej czytelniczej drogi przez autobiograficzne wzloty i upadki (nie licząc złamanej kariery wirtuoza saksofonu), ale szybko – ledwie się czytelnik zdąży rozsmakować. Bo i sam autor raczej o autobiograficzne wiwisekcje nie zamierza się kusić. Miał być rock, jest rock, a do tego cięte pointy i inteligentny, ironiczny (nierzadko wręcz autoironiczny) humor. Z lekkością i niesamowitą swadą autor prowadzi czytelników przez historię swojej pasji złożoną z anegdot, opowiastek i historii – słowem „Mann: The best of”. Odświeżanie winylowych płyt czy udział redaktora (w towarzystwie m.in. Andrzeja Olechowskiego) w sprowadzeniu za żelazną kurtynę absolutnych gwiazd ówczesnej zachodniej sceny muzycznej (a następnie zaznajamianie ich z urokami socjalistycznej ojczyzny) wygląda jak przygoda, scenariusz filmowy. Ale w końcu komu wierzyć jak nie człowiekowi, który odkąd pamiętam mówił z telewizora i radia TYM głosem.<br /><br />Oprócz pierwszoplanowej fascynacji kulturą i muzyką zachodnią, książka Manna posiada jeszcze wspaniale nakreślone tło – PRL. W tej opowieści jest to kraj zupełnie inny niż ten, który powraca ciągle w medialnych przekazach jako arena walki prawych z szubrawcami, rozliczeń i teczek.<br />Mann pisze o tym, jak przy odrobinie samozaparcia i pomysłu, można było cenzora zrobić w trąbę i w ramach primaaprilisowego żartu na przykład wyemitować całą audycję składającą się z zakazanych punkowych utworów, przeobrazić Amerykanina w Anglika, Anglika w Australijczyka a tegoż z kolei w Szweda czy Holendra. Książkę Manna powinni przeczytać dziś politycy, którzy zapomnieli już, że ten sam PRL był przestrzenią ich życia.<br /><br />Mimo niewielkich rozmiarów i luźnej struktury, w której ni stąd ni zowąd nagle pojawiają się dodatki typu „5 najbardziej dołujących piosenek”, „5 najlepszych coverów” itd. - „RockMann” jest dość bogatą pozycją. Wszystkie zdjęcia dodatki i bijąca po oczach jaskrawopomarańczowa stylistyka wydania, wprowadzają optymistyczny i lekko chaotyczny nastrój – tak przecież dobrze znany z piątkowych poranków w „Trójce”.Unknownnoreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-5488332109726060701.post-64759876431124139252011-02-01T03:37:00.001-08:002011-02-01T03:47:11.579-08:00Kanon zmysłów Zadie Smith<a onblur="try {parent.deselectBloggerImageGracefully();} catch(e) {}" href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjhQ90m8xxRGIEeoe8TVrd-YoAoAPYxrQ7TCM1zgHdbi18JtCnZ6Z1jz5jzJDdveHL9ZHZoTtDDkeO24X9yPWlwbBFTeIEsnm_kgzQOEcgqs0aIJQJ1TOKs1xyHNs0iCqrtztvPTqbUnQ3R/s1600/jak+zmienia%25C5%2582am+zdanie.jpg"><img style="float:right; margin:0 0 10px 10px;cursor:pointer; cursor:hand;width: 186px; height: 271px;" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjhQ90m8xxRGIEeoe8TVrd-YoAoAPYxrQ7TCM1zgHdbi18JtCnZ6Z1jz5jzJDdveHL9ZHZoTtDDkeO24X9yPWlwbBFTeIEsnm_kgzQOEcgqs0aIJQJ1TOKs1xyHNs0iCqrtztvPTqbUnQ3R/s400/jak+zmienia%25C5%2582am+zdanie.jpg" border="0" alt=""id="BLOGGER_PHOTO_ID_5568685203729084978" /></a>Nie da się czytać tomu esejów Zadie Smith z chłodnym dystansem. Po prostu się nie da – ani, kiedy pisze o literaturze, ani kiedy przez pryzmat dawno minionych świątecznych spotkań rodzinnych, ani gdy recenzuje multipleksowe hity 2006 roku. Czytając te eseje można niemal wyczuć w powietrzu drżenie podekscytowania z odkrywanych raz po raz na nowo fascynujących zjawisk.<br /><br />Na tom składają się teksty napisane niejako przy okazji – „przyklejone” do zdarzeń czy sytuacji, zamówione raz tu, raz tam – według deklaracji autorki – ideologicznie niespójne... Jednak zebrane razem, ułożone w konkretnym porządku, zrozumiałym dla czytelnika, tworzą mocną i przemyślaną konstrukcję.<br /><br />Autorka białych zębów nieprzypadkowo podzieliła tom na rozdziały oznaczone: „czytanie”, „patrzenie”, „mówienie”, „czucie”, „pamiętanie”. To jej czytelniczy kanon zmysłów, to przez ten rodzaj doznań odbiera rzeczywistość i przetwarza ją, bo i eseje są zmysłowe – niemal dotykalne, namacalne i odczuwalne. Opublikowane czy wygłoszone osobno być może nie tworzą, aż tak skondensowanego koktajlu uczuć i odczuć. Pełno przy tym cichej i nie eksponowanej nadmiernie radości pisania, czytania, oglądania – ten entuzjazm staje się szybko zaraźliwy i... bardzo dobrze!<br />A budulca jej nie brakuje od Keatsa, Kafki, Nabokova i Barthesa, przez zwierzenie się z sekretów i krytycznego stosunku do własnego pisarstwa w „Sztuczkach warsztatowych”, kapitalny cykl ciętych recenzji filmowych, aż po ulotne wspomnienia i refleksję dotyczącą rodziny, przeżyć (także tych bolesnych).<br /><br />To czym Smith potrafi zarażać, to przede wszystkim otwarty umysł i zdolność szybkiego i płynnego intelektualnego przemieszczania się zarówno między płaszczyznami – wymiarami życia, od zanurzenia w lekturze konkretnej książki, aż do generalnej refleksji o zdolności mimikry językowej w różnorodnym świecie w eseju „Mówienie językami”. Hollywoodzkie targowisko próżności opisane w „Notatkach z gali Oscarowej” świetnie kontrastuje z intymnymi i wzruszającymi esejami poświęconymi osobie ojca pisarki. To zamiłowanie do łączenia i zestawiania ze sobą kontrastów widać chyba najwyraźniej w podwójnym portrecie dwóch legend ekranu – Katherine Hepburn i Grety Garbo. Tworząc ten kolorowy patchwork tematów, tonów i motywów, zmieniając się z dziennikarki w badaczkę, z badaczki w córkę, z córki mieszanej pary w czarną pisarkę autorka „Łowcy Autografów” ciągle pozostaje tą samą osobą. Ciągle z tą samą ciekawością i potrzebą dzielenia się swoimi odkryciami.<br /><br />Zadie Sith prezentuje w tomie „Esejów okolicznościowych” najbardziej inspirujący z możliwych typów odbioru kultury – wyposażona w narzędzia badacza literatury i kultury i znająca praktyczną stronę pisarstwa – potrafi cieszyć się, uczyć, obrażać i przejmować tym o czym pisze z pasją i zaangażowaniem. Nie ma mowy o zblazowaniu, zmęczeniu materią czy kreowaniu się na jedynie słuszny głos.<br /><br />Osobisty ton, siła przeżycia w każdym niemal z tych tekstów jest dominująca i sprawia, że autorka czyni to o czym pisze zaraźliwym – dzieli się ze swoimi czytelnikami nie tylko postrzeganiem, warsztatem, nie tylko dopuszcza czytelnika bardzo blisko osobistych granic – dzieli się zachwytem.Unknownnoreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-5488332109726060701.post-3074984365297506532011-01-31T07:48:00.000-08:002011-01-31T07:57:20.264-08:00Złomoty i milipanci, czyli baśń o stanie wojennym<a onblur="try {parent.deselectBloggerImageGracefully();} catch(e) {}" href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjsN7cg2v1RVUTJTv4EUiHdFGqFraFUCBAvdpT__8_QFzCQwwPiBtthd2OVlYrLc2mHPl_AJPpy9qMOz9uPDfLApB9RiErmgM_Ln2-pPkiyMci1dooeqIHM5XWg1DGg0TVy5PBLSfrWTavA/s1600/wroniec.jpg"><img style="float:left; margin:0 10px 10px 0;cursor:pointer; cursor:hand;width: 320px; height: 120px;" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjsN7cg2v1RVUTJTv4EUiHdFGqFraFUCBAvdpT__8_QFzCQwwPiBtthd2OVlYrLc2mHPl_AJPpy9qMOz9uPDfLApB9RiErmgM_Ln2-pPkiyMci1dooeqIHM5XWg1DGg0TVy5PBLSfrWTavA/s320/wroniec.jpg" border="0" alt=""id="BLOGGER_PHOTO_ID_5568378990355830098" /></a><br />Do „Wrońca” podchodziłem jak pies do jeża – „jak to bajka o stanie wojennym??” Jeszcze do tego autorstwa człowieka, który zafundował mi nie tak znowu dawno kilkumiesięczne uzależnienie od noszenia w plecaku ciężkiej bryły (nomen omen)„Lodu”. Ale w końcu się zebrałem i po roku od premiery postanowiłem po książkę sięgnąć. A sięgnąwszy, nauczony doświadczeniem uzbroiłem się w cierpliwość do intelektualnego starcia z nie należącym do najłatwiejszych pisarstwem Jacka Dukaja.<br /><br />Całość lektury zajęła mi trochę ponad trzy... godziny.<br /><br />I nie jest to bynajmniej zarzut. Wroniec jest absolutnie świetną fantastycznie napisaną i zaprojektowaną książką. Pomysł zamienienia szarej rzeczywistości lat osiemdziesiątych, koksowników i białych pał ZOMO w dziecięce strachy jest po prostu rewelacją. Zabieg uczynienia głównego bohatera, Adasia narratorem to po prostu majstersztyk, dzięki któremu autorowi całą warstwę polityki zostawia daleko, daleko w tyle. Zostaje tylko groteskowa rzeczywistość wzmocniona dziecięcą fantazją – z milipantami, pozycjonistami, podwójnie podwójnie mówiącymi mówiącymi podwójnymi agentami. <br /><br /><a onblur="try {parent.deselectBloggerImageGracefully();} catch(e) {}" href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhp5UclKEVlBEKg-hkDLPYu2ImugddEwUR5b4bkV-hMjp7vkAsepmM-XCuXjNo_yAqmiqJ740pbDuUkMQvz2OTyljlxURtKvn9t1bK3QnXTv2FCiEWGquVGPMiTnmfrQ03tjeAF_maz7uFG/s1600/wroniec1.jpg"><img style="float:left; margin:0 10px 10px 0;cursor:pointer; cursor:hand;width: 400px; height: 233px;" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhp5UclKEVlBEKg-hkDLPYu2ImugddEwUR5b4bkV-hMjp7vkAsepmM-XCuXjNo_yAqmiqJ740pbDuUkMQvz2OTyljlxURtKvn9t1bK3QnXTv2FCiEWGquVGPMiTnmfrQ03tjeAF_maz7uFG/s400/wroniec1.jpg" border="0" alt=""id="BLOGGER_PHOTO_ID_5568379247640287778" /></a><br />Fantastyczna, przerysowana i oniryczna wizja spycha fakty i realizm na bardzo odległy plan, a pozostawia miejsce głównie na emocje – strach, osaczenie i obawę czychającego niebezpieczeństwa. Również efekty działań tyranii tytułowego Wrońca oddał Dukaj kapitalnie, poprzez wrośniętych w płyty chodnikowe etatowych kolejkowych staczy, czy ludzi wyszarzonych przez czarno-białe telewizory. Nie darowałbym sobie, gdybym choć słowem nie wspomniał mojego ulubionego bohatera i towarzysza-dobrego ducha podróży Adasia przez najeżony pułapkami i sługami Wrońca labirynt. Jana Stanisław Wieńczysław Beton, to ex-przodownik pracy, wyrabiający „tymi ręcami!” w latach świetności 10000% normy.<br /><br />O sile przekazu wrońca w ogromnym stopniu stanowią także trochę komiksowe, a trochę ekspresjonistyczne ilustracje Jakuba Jabłońskiego. Wyobraźnia ilustratora, przelewającego wielkiego potwora PRLu na obrazy i doskonałe oddanie przerażającej, fantastycznej wizji Dukaja, sprawia, że „Wroniec” właściwie bez nich nie istnieje.<br /><br />Czytając „Wrońca” ma się wrażenie jakby Dukaj w świetnym stylu złączył w jedno „Rok 1984” Orwella i „Alicję w Krainie czarów” Carolla. Tylko, że Wroniec przydarzył się Polsce naprawdę.<br /><br /><iframe title="YouTube video player" class="youtube-player" type="text/html" width="480" height="390" src="http://www.youtube.com/embed/fHp1NviVGZs" frameborder="0" allowFullScreen></iframe>Unknownnoreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-5488332109726060701.post-8041238175238646592011-01-25T13:43:00.000-08:002011-01-25T13:55:51.743-08:00Eric szuka siebie<a onblur="try {parent.deselectBloggerImageGracefully();} catch(e) {}" href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEj5p7t13QH7FzvrzZxunUf-pB9h51LdFxDtVVVN2GUgYjT6gEJxGniLCG0MpRZL2lLSudfq6rjFLJsrOePP90XvbVXbRAgV6_Flvbjta7Vejhg2GYTklECJspuhoR4mTEggjpKTHQtZ5HR4/s1600/szukaj%25C4%2585c+erica.jpg"><img style="float:left; margin:0 10px 10px 0;cursor:pointer; cursor:hand;width: 208px; height: 320px;" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEj5p7t13QH7FzvrzZxunUf-pB9h51LdFxDtVVVN2GUgYjT6gEJxGniLCG0MpRZL2lLSudfq6rjFLJsrOePP90XvbVXbRAgV6_Flvbjta7Vejhg2GYTklECJspuhoR4mTEggjpKTHQtZ5HR4/s320/szukaj%25C4%2585c+erica.jpg" border="0" alt=""id="BLOGGER_PHOTO_ID_5566244991040334450" /></a><br /><br /><span style="font-weight:bold;">Najbardziej depresyjny dzień roku w 2011 wypadł 17 stycznia... Ciekawe czy właśnie tą datą i intencją przełamania jej przygnębiającego przesłania kierowali się polscy dystrybutorzy „Szukając Erica”? Bo choć to film Kena Loacha – specjalisty raczej od ciężkich i poważnych problemów anie żaden filmowy żartowniś, a polska premiera jest spóźniona w stosunku do światowej o rok z okładem, to miło, że tym razem na „blue monday” możemy obejrzeć film zdecydowanie antydepresyjny.</span><br /><br />Eric Bishop od dawna nie kontroluje swojego życia – wszystko przecieka mu przez palce, a smak szczęścia, to już tylko mgliste wspomnienie. Monotonna i powtarzalna praca listonosza jest udręką, a w domu czeka sterta śmieci, dwóch prawie dorosłych chłopaków, którym ani w głowie praca, ani szkoła, a ojczyma mają za posługacza i klawisza. Na domiar złego córka z pierwszego małżeństwa, chce by opiekował się jej dzieckiem, co wiąże się z absolutnie nieprzekraczalną dla Erica barierą – koniecznością spotkań z pierwszą żoną, Lily. Ale będąc na dnie można iść tylko do góry, bo w końcu od czego mężczyzna ma kolegów... <a onblur="try {parent.deselectBloggerImageGracefully();} catch(e) {}" href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEg8p1xO0OpEhsFY-4QQ-IqAwDb0UDCU-4y03Eu4hKNhNDyjM2UFVWBbc6C8lYwVcZcU2ccbPGWHDmkD5E0QJjLb2sBsFqDGojqI-i3K95mEn-Qn6YH2TWD683zVlb1sBUrC_T0rdxdrH7lf/s1600/images.jpg"><img style="float:right; margin:0 0 10px 10px;cursor:pointer; cursor:hand;widthttp://www.blogger.com/img/blank.gifh: 275px; height: 183px;" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEg8p1xO0OpEhsFY-4QQ-IqAwDb0UDCU-4y03Eu4hKNhNDyjM2UFVWBbc6C8lYwVcZcU2ccbPGWHDmkD5E0QJjLb2sBsFqDGojqI-i3K95mEn-Qn6YH2TWD683zVlb1sBUrC_T0rdxdrH7lf/s320/images.jpg" border="0" alt=""id="BLOGGER_PHOTO_ID_5566244529512128514" /></a><br />Jeden z nich przysadzisty pocztowiec o wymownej ksywie „Meatballs” i zacięciu do poszukiwań w stosach przecenionych książek motywacyjnych bestsellerów nie mogąc patrzeć na szarpiącego się z życiem Erica aranżuje dla niego i reszty kumpli seans relaksacyjny. Podczas seansu, zapytany o postać przewodnika, którego oczyma chciałby na siebie spojrzeć Eric wybiera swojego mistrza, człowieka, dzięki któremu czuł się szczęśliwy – Erica Cantonę.<br /><br />Mina Erica jest bezcenna, kiedy po wypaleniu przez Erica pokradniętego ze skrytki pasierba skręta piłkarz ukazuje się listonoszowi i nie oszczędzając francuszczyzny wprowadza nowe porządki w życiu bohatera. Załamanego, zamkniętego i wystraszonego pocztyliona zmienia w mężczyznę, jakim Eric bał się być od 30 lat – odkąd porzucił Lily. Niczym trener na boisku widmowy Cantona motywuje i budzi w mężczyźnie wojownika, gotowego do walki o własne cele.<br /><br /><a onblur="try {parent.deselectBloggerImageGracefully();} catch(e) {}" href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjFjTxyDkiLFgVb-QnKRj6SucTH-LkQcjKdMzWFlOkTsRxcihYYvRNpwjzONj50sjSTsUvS7c2g7i53FDsXRxZAxd56FFBvwCSUff_YLeueKEXd-ZTLAe44np1NfMr-UKHl1r5sTnk56uIY/s1600/Eric-Cantona-and-Steve-Ev-001.jpg"><img style="float:left; margin:0 10px 10px 0;cursor:pointer; cursor:hand;width: 320px; height: 192px;" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjFjTxyDkiLFgVb-QnKRj6SucTH-LkQcjKdMzWFlOkTsRxcihYYvRNpwjzONj50sjSTsUvS7c2g7i53FDsXRxZAxd56FFBvwCSUff_YLeueKEXd-ZTLAe44np1NfMr-UKHl1r5sTnk56uIY/s320/Eric-Cantona-and-Steve-Ev-001.jpg" border="0" alt=""id="BLOGGER_PHOTO_ID_5566245336987197362" /></a>Loachowi udało się w doskonały sposób pogodzić dwie rzeczywistości – tę dojmująco bliską, prawdziwą, w której na pierwszy plan nie wysuwają się celebryci i wypacykowani bohaterowie tabloidów, ale ludzie prawdziwi – brzydcy, obrośnięci tłuszczem, mówiący z prowincjonalnym akcentem i żłopiący piwo po godzinach. Drugą stroną tego samego medalu jest warstwa baśniowa, której nawias otwiera niesamowite pojawienie się Erica Cantony, a która pozwala także pogodzić przemiany głównego bohatera, z historią odzyskiwania dawno utraconej miłości, a nawet wpleść między to wszystko wątek kryminalny. „Szukając Erica”, to nic innego, jak baśń o Kopciuszku – z tym, że Kopciuszkiem nie jest młoda dziewczyna, a złamany pięćdziesięcioletni, niedogolony listonosz, a dobrą wróżką legenda Manchesteru United – Eric Cantona. Nagrodą zaś nie jest ani magiczny zamek, ani puchar Anglii, lecz umiejętność spojrzenia sobie w oczy i przewartościowania własnego życia. Wielu za taki trening strategii dałoby wiele. A zwłaszcza że i drużyna jest przednia – bo bohater w swojej drodze nie pozostaje sam - „Zawsze możesz liczyć na kumpli” mówi Cantona, a jeden z kibiców w pubie podczas sprzeczki dodaje - „Wszystko w życiu możesz zmienić, oprócz ukochanego klubu, któremu kibicujesz”.<br /><br />Niby nic oryginalnego, niby można by wymagać więcej od Loacha, który „Wiatrem buszującym w jęczmieniu” zdobył Złotą Canneńską Palmę. Ale podobnie jak inny słynny brytyjski „reżyser-społecznik” Mike Leigh realizując „Happy-Go-Lucky”, pokazał po prostu szczęśliwą dziewczynę, tak Loach pokazuje baśń o Ericu, który uczy się być szczęśliwym. Mimo naiwności, to właśnie dzięki ciepłemu, niewymuszonemu charakterowi „Szukając Erica” nie popada w banał i pozostaje filmem jak najbardziej trafiającym w ten nieprzychylny i szarobury czas – w samo okienko.Unknownnoreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-5488332109726060701.post-80354849466487267152010-12-01T02:06:00.000-08:002010-12-01T02:13:25.668-08:00Za honor i ojczyznę ?<a onblur="try {parent.deselectBloggerImageGracefully();} catch(e) {}" href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgkp5ImOZDk55jD8Dd9ozWXK9GWrjqLvIclll4WELJkaYm3tF8qhPjrpA77hkH-EQfIB-fa1vGXyQ4SMVasVnmxjLkgmxwbxQErhh6c3SDEgojwBkvyFYQqCGa79VReE_Z2tsAQlkda164F/s1600/greenzone0001-3.jpg"><img style="float:right; margin:0 0 10px 10px;cursor:pointer; cursor:hand;width: 144px; height: 200px;" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgkp5ImOZDk55jD8Dd9ozWXK9GWrjqLvIclll4WELJkaYm3tF8qhPjrpA77hkH-EQfIB-fa1vGXyQ4SMVasVnmxjLkgmxwbxQErhh6c3SDEgojwBkvyFYQqCGa79VReE_Z2tsAQlkda164F/s200/greenzone0001-3.jpg" border="0" alt=""id="BLOGGER_PHOTO_ID_5545653569357345986" /></a> Pierwsza myśl po wyjściu z seansu kinowego „Ultimatum Bourne'a” jest entuzjastyczna – „Ciekawe jak można się zatrudnić w ABW, CBŚ, wywiadzie, czy innej służbie specjalnej?”. Po projekcji „Green Zone”, refleksja nad rzeczywistymi motywami, gierkami i przepychankami o władzę między agencjami wywiadowczymi jest dużo bardziej gorzka, co wcale nie znaczy, że mniej pasjonująca. <br /><br />Roy Miller (Matt Damon) jest dowódcą jednego z amerykańskich oddziałów, patrolujących w 2003 roku terytorium Iraku w poszukiwaniu broni masowego rażenia. Po kolejnym fałszywym alarmie Miller zaczyna podejrzewać, że ktoś celowo myli tropy i wysyła żołnierzy po igłę w stogu siana. Niewygodne pytania i drążenie tematu (jak nietrudno się domyślić) nie ułatwiają bohaterowi życia i nie pomagają znaleźć szybkich rozwiązań. Tym bardziej, że w ręce oddziału Millera trafia ślad wiodący do jednego z generałów obalonego reżimu – postaci równie kluczowej dla dalszych losów wojny, co hangar pełen wzbogaconego uranu. <br /><br /><object width="560" height="340"><param name="movie" value="http://www.youtube.com/v/iSX7LaFtwIU?fs=1&hl=pl_PL"></param><param name="allowFullScreen" value="true"></param><param name="allowscriptaccess" value="always"></param><embed src="http://www.youtube.com/v/iSX7LaFtwIU?fs=1&hl=pl_PL" type="application/x-shockwave-flash" allowscriptaccess="always" allowfullscreen="true" width="560" height="340"></embed></object><br /><br />„Green Zone” przywraca Greengrassa – paradokumentalistę, odtwarzającego za pomocą fabularnego filmu realia z najbardziej zapalnych punktów świata. Bourne'owska rzeczywistość była od początku do końca Hollywoodzka – angażująca i sugestywna, ale wykreowana na sprawdzonych schematach i ujęta w filmowy nawias. W „Green Zone” reżyser wraca do swojego unikatowego stylu znanego choćby z „Krwawej Niedzieli” oraz „Lotu 93” – w fabularnej formie używa narzędzi i strategii reżyserskich, których celem jest wtrącenie widza w poczucie jak najpełniejszego uczestnictwa w oglądanych zdarzeniach, wywołanie wrażenia autentyzmu i zanurzenia w aktualny i obecny wciąż jeszcze w świadomości konflikt w Iraku; stąd w filmie rozedrgane zdjęcia „z ręki” czy ziarnisty obraz, imitujący reporterską relację. Osiągnięte wrażenie, podobnie jak w przypadku poprzednich wymienionych filmów jest niepowtarzalne, a widz bez mrugnięcia okiem daje się prowadzić przez tę historię tak, jak reżyser sobie tego życzy.<br /><br />Całość recenzji <a href="http://obliczakultury.pl/film-i-muzyka/gatunkami/sensacja/559-green-zone-za-honor-i-ojczyzn-recenzja">tutaj.</a>Unknownnoreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-5488332109726060701.post-35784777663351000552010-11-24T03:25:00.000-08:002010-11-24T03:57:50.006-08:00Filmowo-muzyczny lek na jesień :D !!!<a onblur="try {parent.deselectBloggerImageGracefully();} catch(e) {}" href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEj28VZCv5R-xr4qOOILy1TVa2FzZvP1mw40j5fZvcjs2OMQ8I1RQRN7iCUzAAQKFKzRW-vXHjPwDYIzGSwtS9m6ZhzoJeCBJlK0vF0pemz8gWbJJ6ZUtVA95Kvjwkv4cxH6ERxuX0YiVMNf/s1600/grandpa+elliot.jpg"><img style="float:left; margin:0 10px 10px 0;cursor:pointer; cursor:hand;width: 200px; height: 151px;" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEj28VZCv5R-xr4qOOILy1TVa2FzZvP1mw40j5fZvcjs2OMQ8I1RQRN7iCUzAAQKFKzRW-vXHjPwDYIzGSwtS9m6ZhzoJeCBJlK0vF0pemz8gWbJJ6ZUtVA95Kvjwkv4cxH6ERxuX0YiVMNf/s200/grandpa+elliot.jpg" border="0" alt=""id="BLOGGER_PHOTO_ID_5543084186072067122" /></a><br />Czy można stworzyć zespół z muzyków, którzy nigdy się nie spotkali - jasne, że można! :D Mało tego - taki zespół istnieje i brzmi po prostu kosmicznie!<br /><br />Kiedy pierwszy raz dzięki znajomemu zobaczyłem ten fantastyczny eksperyment muzyczno-filmowy ze zbożnym celem w tle, nie mogłem uwierzyć w to co widzę - po prostu siedziałem zahipnotyzowany przez pół "Stand by me" i chłonąłem. Świeżość, naturalność i wspaniała moc tej muzyki - to jest po prostu esencja prostoty, szczerości i piękna. To się nazywa grać ponad podziałami!!!<br /><br /><embed src="http://www.playingforchange.com/player/widget.swf?episode=2" width="460" height="360" allowfullscreen="true" wmode="transparent"><br /><br />Nie będę się rozpisywał na temat samego projektu Playing for Change - wszystkie informacje można <a href="http://www.playingforchange.com/">znaleźć tutaj</a>.<br /><br />Powiem tylko, że do listy marzeń do spełnienia dopisuję przybicie piony i posłuchanie na żywo Grandpa Elliota w Nowym Orleanie - Mistrz! Po prostu Mistrz!<br /><br /><embed src="http://www.playingforchange.com/player/widget.swf?episode=4" width="460" height="360" allowfullscreen="true" wmode="transparent"><br /><br /><embed src="http://www.playingforchange.com/player/widget.swf?episode=3" width="460" height="360" allowfullscreen="true" wmode="transparent">Unknownnoreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-5488332109726060701.post-13261585366965525172010-11-22T00:13:00.000-08:002010-11-22T00:31:51.240-08:00Wiersze o pierwszej miłości<a onblur="try {parent.deselectBloggerImageGracefully();} catch(e) {}" href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEg3Vjv_mgj-pGOjBPbEjcaTe4Qm86nuDMjR1rCAg7vI5aLOs4SUvPUu9h5lPDdSnQ676WOMRRrlvQTtOOIZu5OIJ7QjitvSdCeieWXeIlJXjQ_DxABKAucrFI0ZKwoUOIvGKMB1e3ySm5tN/s1600/ja%25C5%259Bniejsza+od+gwiazd2.jpg"><img style="display:block; margin:0px auto 10px; text-align:center;cursor:pointer; cursor:hand;width: 300px; height: 168px;" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEg3Vjv_mgj-pGOjBPbEjcaTe4Qm86nuDMjR1rCAg7vI5aLOs4SUvPUu9h5lPDdSnQ676WOMRRrlvQTtOOIZu5OIJ7QjitvSdCeieWXeIlJXjQ_DxABKAucrFI0ZKwoUOIvGKMB1e3ySm5tN/s200/ja%25C5%259Bniejsza+od+gwiazd2.jpg" border="0" alt=""id="BLOGGER_PHOTO_ID_5542286281828008242" /></a><br /><br />Na DVD właśnie pojawiła się „Jaśniejsza od gwiazd” - niezwykle udany powrót Jane Campion. Reżyserce „Fortepianu” udało się osiągnąć w najnowszym filmie dwie, zdawałoby się wykluczające się, rzeczy – stworzyła obraz niebanalny, wizualnie pasjonujący i zmysłowy, nie idąc zarazem na łatwiznę typowej filmowej biografii „ciekawego człowieka”.<br /><br /><a onblur="try {parent.deselectBloggerImageGracefully();} catch(e) {}" href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEitAzg72RA15ukFQbpl64tgyVLxVNf-ryQzAP7yw-vUlcZg8Uq0GsWGgzBmpngAT2g6TS_Q9wBA-CDylCIRQiBbY1gGweom371MOCP57kLFZ_s69TQAeiO2giZpU8q8Zn1nAwLCe_aeNRJT/s1600/ja%25C5%259Bniejsza+od+gwiazd.jpg"><img style="float:right; margin:0 0 10px 10px;cursor:pointer; cursor:hand;width: 140px; height: 200px;" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEitAzg72RA15ukFQbpl64tgyVLxVNf-ryQzAP7yw-vUlcZg8Uq0GsWGgzBmpngAT2g6TS_Q9wBA-CDylCIRQiBbY1gGweom371MOCP57kLFZ_s69TQAeiO2giZpU8q8Zn1nAwLCe_aeNRJT/s200/ja%25C5%259Bniejsza+od+gwiazd.jpg" border="0" alt=""id="BLOGGER_PHOTO_ID_5542286540000559682" /></a>Bowiem chociaż bohaterem „Jaśniejszej od gwiazd” jest romantyczny poeta, John Keats – to treścią filmu i tym, co najbardziej skupia uwagę widza jest raczej subtelna gra uczuć, wzajemnych zauroczeń, a w jej efekcie pierwsza miłość, rozkwitająca pomiędzy Keatsem i młodą Fanny Brawne. Niby nic nowego, jednak tym, co wyróżnia film Campion spośród melodramatycznych opowiastek o miłości jest świeżość tej historii, z ekranu emanuje witalność i młodzieńcza siła, ciągnąca młodych ku sobie, wbrew konwenansom, zwyczajom epoki i jej społecznemu podłożu.<br /><br />Fanny fascynuje się modą, a jej sądy i postrzeganie świata dalece odbiegają od Keatsowskich natchnień i myślenia przez pryzmat poezji. Po spotkaniu z Keatsem budzi się w niej pragnienie poznania tego, czego nie rozumie, rozluźnienia gorsetu konwenansów i salonowej kokieterii w jakim żyje. Ucieczka w poezję i lekcje z Keatsem dają jej znacznie więcej - oprócz rozumienia wierszy, największą nauką dla młodej dziewczyny staje się (odwzajemnione zresztą) uczucie, którego nie sposób opisać. Między panną na wydaniu, kokietką, żyjącą balami i ekscytującą się towarzyskimi ploteczkami, a zubożałym poetą zaczyna się subtelna gra uczuć, mistrzowsko prowadzona ręką autorki „Fortepianu”. Wymiany listów, zachowywanie pozorów, gesty, słowa, uniki kochanków – znaki i obrazy dalekie od miłości w wersji instant, do której przyzwyczaiło nas współczesne kino. Campion, jak sama przyznaje w wywiadzie załączonym do „Jaśniejszej od gwiazd”, nie chce naśladować tej narracji – chce poddać się prostocie filmowego opowiadania, iść śladem Roberta Bressona, na którego się powołuje, zostawić widzowi jak największy margines interpretacji i wartościowania tego, co obejrzał.<br /><br />Całość recenzji do przeczytania <a href="http://www.obliczakultury.pl/film-i-muzyka/rozne/film-biograficzny/530-janiejsza-od-gwiazd">tutaj.</a><br /><br /><object width="560" height="340"><param name="movie" value="http://www.youtube.com/v/fIZJhSpeLmo?fs=1&hl=pl_PL"></param><param name="allowFullScreen" value="true"></param><param name="allowscriptaccess" value="always"></param><embed src="http://www.youtube.com/v/fIZJhSpeLmo?fs=1&hl=pl_PL" type="application/x-shockwave-flash" allowscriptaccess="always" allowfullscreen="true" width="560" height="340"></embed></object>Unknownnoreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-5488332109726060701.post-69658058113668895072010-11-21T14:07:00.000-08:002010-11-21T14:18:30.983-08:00Dla niej wszystko<a onblur="try {parent.deselectBloggerImageGracefully();} catch(e) {}" href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgNAVSMjlj65DqQjQ7AawIVSqeoqGlq48hMcJWM2yc1APGH1AW6L7_X10kRrBoFXUBLS2GN_hzVlUVYTOy8ahyphenhyphenBx4TSWGK5cuknbmU9wxNXS1vOLeLmWxf3azBtp1E0HFnU8XaBkXAt-b2B/s1600/dla+niej+wszystko.jpg"><img style="float:right; margin:0 0 10px 10px;cursor:pointer; cursor:hand;width: 136px; height: 200px;" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgNAVSMjlj65DqQjQ7AawIVSqeoqGlq48hMcJWM2yc1APGH1AW6L7_X10kRrBoFXUBLS2GN_hzVlUVYTOy8ahyphenhyphenBx4TSWGK5cuknbmU9wxNXS1vOLeLmWxf3azBtp1E0HFnU8XaBkXAt-b2B/s200/dla+niej+wszystko.jpg" border="0" alt=""id="BLOGGER_PHOTO_ID_5542129935070429378" /></a><br /><span style="font-weight:bold;">„I believe in America” – pod zdaniem wygłoszonym przez postać grabarza Bonasery, otwierającym „Ojca chrzestnego” mógłby podpisać się także John Brennan, bohater „Dla niej wszystko”. I podobnie jak w arcydziele Coppoli, ta wiara okazuje się zawiedziona i złamana, a rzeczywistość w którą wierzył brutalna i wymagająca środków, które – jeśli jeszcze mieszczą się w katalogu prawa mieszczą się to raczej na marginesie.<span style="font-weight:bold;"></span></span><br /><br />Bo cóż ma zrobić mąż i ojciec, nauczyciel z pobliskiego ogólniaka, kiedy pewnego zwyczajnego dnia, jego ukochana żona zostaje aresztowana i zamknięta w areszcie pod zarzutem popełnienia brutalnego morderstwa. Po serii apelacji i odwołań, nikt oprócz małżonka nie wierzy w niewinność Lary, nikt nie chce podjąć trudu oczyszczenia jej z zarzutów, a życie musi toczyć się dalej. John ma przecież syna, jest niczego sobie facetem za którym oglądają się na placu zabaw rozwiedzione samotne mamy, które tak jak on przyprowadzają tu swoje pociechy. Tyle, że życie bez Lary, to wersja nie do zaakceptowania. Nie do zniesienia. Więc kiedy prawo zawodzi, John musi nauczyć się działać poza jego ramami. Ale jak ma sobie poradzić poza prawem ktoś, kto całe życie nie przypuszczał nawet, że jest zdolny do drobnej kradzieży czy trzymania w rękach broni?<br /><br />Całość recenzji <a href="http://www.kinoskop.pl/film/dla-niej-wszystko-2010/recenzja">dostępna tutaj</a>.<br /><br /><br /><object width="640" height="385"><param name="movie" value="http://www.youtube.com/v/fn1DsJZXKqY?fs=1&hl=pl_PL"></param><param name="allowFullScreen" value="true"></param><param name="allowscriptaccess" value="always"></param><embed src="http://www.youtube.com/v/fn1DsJZXKqY?fs=1&hl=pl_PL" type="application/x-shockwave-flash" allowscriptaccess="always" allowfullscreen="true" width="640" height="385"></embed></object>Unknownnoreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-5488332109726060701.post-65364225116327916602010-11-09T02:26:00.000-08:002010-11-09T02:37:29.636-08:00Gdyby Kojak urodził się we Lwowie...<a onblur="try {parent.deselectBloggerImageGracefully();} catch(e) {}" href="http://i.pinger.pl/pgr37/04318ac600043dc74c656b81/Krajewski_Erynie_500px.jpg"><img style="float:right; margin:0 0 10px 10px;cursor:pointer; cursor:hand;width: 332px; height: 500px;" src="http://i.pinger.pl/pgr37/04318ac600043dc74c656b81/Krajewski_Erynie_500px.jpg" border="0" alt="" /></a><br /><span style="font-weight:bold;"></span>Gdyby Kojak urodził się we Lwowie...<br /><br />Po świetnej serii wrocławskich kryminałów, akcję najnowszej powieści Marek Krajewski osadził we Lwowie. Podobnie jak w cyklu „Breslau”, gdzie pierwsze skrzypce grał niezapomniany Eberhard Mock, w „Eryniach” głównym aktorem dramatu jest policjant kryminalny – komisarz Edward Popielski, znany już fanom Krajewskiego z „Głowy Minotaura”.<span style="font-weight:bold;"></span><br /><br />Przestępstwo stanowiące punkt wyjścia historii to sprawa elektryzująca cały powieściowy Lwów. Nie dość, że chodzi o brutalne morderstwo, to jeszcze przekracza ono wszystkie granice i pojęcia, nawet wątpliwe etycznie kodeksy przestępczego podziemia. Chodzi bowiem o bestialsko okaleczone i torturowane przed śmiercią dziecko. W obliczu presji Popielski po prostu nie ma wyboru – musi „wziąć” tę sprawę i zaangażować się w nią całkowicie.<br /><br />Popielski, ochrzczony przez lwowską ulicę „Łyssym” – mianem wyrażającym zarówno podziw, szacunek i strach przed „pulicajem”, to postać stworzona z rozmachem i swadą – ma swoje obsesje i przekleństwa, momenty szlachetniejsze i mniej szlachetne, ale nie można odmówić mu wyrazistej i pełnej osobowości. W swoich fioletowych okularach i z papierosem w ustach jest niczym międzywojenny Kojak - zdeterminowany i stojący na straży prawa, choć nierzadko przekraczający tego prawa granice. Jest wielbicielem i płatnej miłości uprawianej w nocnym pociągu i klasycznej łacińskiej gramatyki. Trzyma fason i ponad wszystko ceni ład i styl, a jednak naturalnym środowiskiem jego pracy są lwowskie ulice, mroczne knajpy i zakopcone meliny pełne typów spod ciemnej gwiazdy. Komisarz poza czysto ludzkimi sprzecznościami, obarczony jest także ciężarem – cierpi na epilepsję wywoływaną przez ostre światło, co determinuje i uprawnia jego wieczorno-nocny tryb życia. Jest także kochającym ojcem i dziadkiem, szykującym się do zasłużonego odejścia na zawodowy spoczynek. Jednak od beztroskiego korzystania z przywilejów emeryta i poświęcenia się upragnionym rozrywkom – delektowania się klasyczną literaturą i analizowania meandrów matematyki, dzieli go jeszcze ta jedna, ostatnia sprawa. I właśnie tej sprawie – wytropieniu mordercy dziecka - patronować mają tytułowe boginie zemsty, Alekto (niestrudzona), Tyzyfone (mścicielka) i Megajra (zawistna).<br /><br />Lwów w „Eryniach”, jeszcze mocniej niż Wrocław z poprzednich powieści, tętni wielokulturowym i niemal namacalnym życiem. Tło powieści Krajewskiego pulsuje rytmem ulicznego zgiełku, pełnego dorożek prowadzonych przez przesiąkniętych zapachem czosnku i przepitych fiakrów, małych i większych, legalnych i mniej legalnych interesów załatwianych w knajpianym półmroku, głośnych podwórek i letniego słońca. Pełno tu Żydów, Ukraińców, Polaków. Jedną z najlepszych cech prozy Marka Krajewskiego jest umiejętność kreowania wrażenia niemal uczestnictwa w tym świecie, który jeszcze nie widzi nadciągającej nawałnicy historii. Choć w powszechnej opinii świadomość zbliżającej się „wojny” przebłyskuje co rusz, to i Łyssy i cały Lwów ma latem 1939 r. na głowie większe problemy.<br /><br />Marek Krajewski dał się już wcześniej poznać jako twórca obdarzony darem obrazowania, a także wielbiciel bogatego opisu, koronkowo obrabiający swą prozę estetycznymi dodatkami. Nie inaczej jest w „Eryniach”, gdzie lektura nieskomplikowanej w gruncie rzeczy kryminalnej historii, właśnie dzięki językowi, detalom i barwności autorskiej kreacji sprawia niezwykłą przyjemność. I choć nie jest to odkrywcze i nowe po powieściach z „Breslau” w tytule, to przecież sięgając po kolejną książkę Krajewskiego czytelnik właśnie na to liczy.<br /><br />Zdecydowanie słabiej od Lwowskiej części wypada współczesna rama powieści, wprowadzając do całości melodramatyczne i pretensjonalne tony. Jednak powieść jako całość mocno trzyma formę i na pewno utwierdza prymat Marka Krajewskiego wśród rodzimych twórców prozy kryminalnej.<br /><br />Recenzja opublikowana także w serwisie <a href="http://www.obliczakultury.pl/ksiazki/beletrystyka/krymina-i-sensacja/471-marek-krajewski-erynie-recenzja">"Oblicza Kultury"</a>Unknownnoreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-5488332109726060701.post-53253569101431651602010-10-14T05:48:00.000-07:002010-10-14T05:54:09.538-07:00"Jamila", czyli kosmiczna pomyłkaCzytanie „Jamili” Katarzyny Sadowskiej przypomina przegląd kultowych filmów SF. Bohaterka, zagubiona i przestraszona niczym Leeloo z „Piątego Elementu”, kosmiczni piraci, szlachetni w głębi serca przemytnicy i złodziejaszkowie w prostej linii wywodzący się od Hana Solo, nadprzestrzenne podróże doskonale znane miłośnikom „Star Treka”. Jest nawet wątek żywcem przejęty z „Avatara”.<br /><br /><br /><a onblur="try {parent.deselectBloggerImageGracefully();} catch(e) {}" href="http://lc-upload.s3-external-3.amazonaws.com/books/57000/57684/352x500.jpg"><img style="display:block; margin:0px auto 10px; text-align:center;cursor:pointer; cursor:hand;width: 279px; height: 400px;" src="http://lc-upload.s3-external-3.amazonaws.com/books/57000/57684/352x500.jpg" border="0" alt="" /></a><br />W myśl zasady inżyniera Mamonia lubimy te piosenki które już znamy – historia wchodzącej w życie Jamili już na progu dorosłości porwanej przez piratów i targanej kaprysami losu, popadającej z jednych tarapatów w następne i spod ciężkiej jednej ręki jednego pirackiego kapitana pod inną – jeszcze cięższą, to książkowy miks takich samograjów. Dzięki temu książkę Katarzyny Sadowskiej czyta się szybko, pędząc razem z akcją, która niczym Sokół Millennium nie zatrzymuje się nawet na chwilę... niestety pęd fabularny pęd i kalejdoskop zdarzeń nie przysłania wszystkich braków tej książki. Już pierwszych parę stron skutecznie zniechęca przyciężkawym językiem, przypominającym miejscami wypracowanie gimnazjalisty na temat „Jak wyobrażam sobie życie w kosmosie za tysiąc lat”, a w innych z kolei poradnik pierwszej pomocy. I mimo, że w miarę czytania widać, że autorskie pióro potrzebowało rozbiegu, to nawet w najciekawszych momentach nie wzbija się ponad kategorię znośnej prozy.<br /><br />Już pobieżny rzut oka i lektura okładkowego tekstu wprowadają w konsternację, sugerując młodzieżową powieść o dojrzewaniu w wydaniu SF – „...musi rozpocząć walkę o przeżycie... na nowo pozna znaczenie słów przyjaźń i lojalność...” – oryginalne, prawda??<br /><br />Po tym pierwszym kroku czytelnik, który zdecydował się już przekroczyć barierę okładki, nie zawiedzie się ani na jotę – prostota i przewidywalność historii są jeszcze do przełknięcia, nawet z momentami kulminacyjnymi załatwionymi mocno wyśwechtanymi chwytami w stylu „znam jeszcze jedno tajne przejście o którym nikt nie wie” albo „I am your father Luke”. Poważny zawód przynosi fasadowość świata przedstawionego – cały kosmiczny kostium powieści służy tylko temu, żeby akcja mogła się dziać gdzieś – „dawno, dawno temu w odległej galaktyce”, czyli gdzie? Nie ma miejsca na wyjaśnienie, kto skąd i po co. Ciężko też pogodzić się z tym, że „Jamila” jest napisana „na serio”, bez lekkości i dystansu, pozwalającego odciążyć melodramatyczny, bombastyczny ton i zamienić go w nić porozumienia z czytelnikiem. To samo niestety tyczy się postaci – papierowych i jednowymiarowych – jak ktoś jest zły to do szpiku kości, jak ktoś się zmienia, to dla tego, że mu wyprano mózg albo dzięki okładkowym „przyjaźni i lojalności”, żeby nie zdradzać fabuły. <br /><br />Jeżeli czytelnik widział „Gwiezdne wojny” to „Jamila” nie zaskoczy go niczym. Może poza wrażeniem pewnej bezsensownej przemocy. W „Jamili” – natężenie „szmat” i „suk”, wobec zachowawczego i raczej ugrzecznionego języka całości po prostu przygniata, a autorski pomysł przeczołgania bohaterki przez kosmiczne piekło (znany już z „Achai” Andrzeja Ziemiańskiego), chyba miał coś udowodnić, tylko co i komu?<br />Szkoda trochę, bo byłem na prawdę szczerze zaskoczony, kiedy pierwszy raz zobaczyłem zapowiedź tej książki – nie dość, że polskie SF (z naprawdę oryginalnymi i niezwykłymi nazwiskami – pozwolę sobie tylko wymienić Lema, Zajdla i Dukaja), pomyślałem że to na pewno będzie coś niezwykłego, zwłaszcza że autorka, a nie autor – kobiecy punkt widzenia i tak dalej, w końcu kobiety są z Wenus... widocznie na Wenus też ogląda się Georgea Lucasa, tylko że u Lucasa, nawet C3P0 i R2D2 mieli charakter i dystans a świat posiadał reguły, zręby własnej filozofii i punkty odniesienia, czyli to wszystko czego „Jamila” nie posiada.<br />Słowo jeszcze o wydaniu, bo to właśnie ono jest niestety jest największa wada „Jamili” – bo przecież nawet byle czytadło można włożyć w ciekawe opakowanie. Zamiast dać czytelnikowi znośne w gruncie tramwajowe czytadło bez pretensji do wielkości, wydawca „Jamili” wydał książkę, która sprawia wrażenie jakby przedryfowała piętnaście ostatnich lat w lodowatej kosmicznej próżni. I to nie jest jedyny grzech popełniony na tej książce przez wydawcę – absolutnie zawalono kwestię redakcji i korekty książki. Kwiaty w stylu „Ciałem olbrzyma wstrząsnął dreszcz, gdy pocisk sięgnął jego ciała”, to w tekście „Jamili” normalka, podobnie jak literówki i błędy gramatyczne (zdecydowanie słabo brzmi „pięćdziesiąt ludzi”) – całość wygląda jakby pierwsza wersja, bez żadnych poprawek, zmian poszła do druku. <br /><br />Ja tym kosmolotem więcej nie lecę – nabawiłem się lęku przestrzeni.Unknownnoreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-5488332109726060701.post-68083211379621699522010-10-09T03:51:00.000-07:002010-10-09T04:09:32.276-07:00Happy Birthday Mr. Lennon, Congatulations Mr. Liu XiaoboNa siedemdziesiątą rocznicę urodzin Johna Lennona, mógłbym po prostu wkleić na Facebooku „Imagine” i mieć z bańki – dać wszystkim znajomym i czytelny sygnał, że wiem o co chodzi.<br /><br /><a onblur="try {parent.deselectBloggerImageGracefully();} catch(e) {}" href="http://www.myluxury.it/img/john-lennon.jpg"><img style="display:block; margin:0px auto 10px; text-align:center;cursor:pointer; cursor:hand;width: 343px; height: 450px;" src="http://www.myluxury.it/img/john-lennon.jpg" border="0" alt="" /></a><br /><br />Może i tak, gdyby nie drobny fakt, że rocznica człowieka, którego muzyka, poglądy sama obecność była jedną z iskier zapalnych rewolucji Zachodniego sposobu myślenia, obyczajowości i relacji społecznych zbiegła się w czasie z przyznaniem pokojowej nagrody Nobla innemu okularnikowi-symbolowi – odsiadującemu wyrok w chińskim więzieniu Liu Xiaobo. Nie chcę analizować tutaj znaczenia politycznego i reperkusji decyzji komitetu Noblowskiego, bo nie uważam się za osobę na tyle kompetentną, by sobie na taką analizę pozwolić. Lennon wykorzystywał swoją popularność by propagować pokój na hipisowskiej fali, popularność Xiaobo jest raczej podskórna – nieobecna w oficjalnych mediach. Wymowne.<br /><br />Szczególnie jeżeli spojrzy się na krótkometrażówkę „I met the Walrus” John Raskina, nagrodzoną Emmy w 2009 i nominowaną do Oscara rok wcześniej.<br />Świetna animacja, niby tylko ilustrująca słowa nagranego prawie 40 lat wcześniej amatorskiego wywiadu z Lennonem, pokazuje w prosty sposób, że zmieniło się w tej materii na prawdę niewiele. Że trzeszczące, czterdziestoletnie słowa Lennona dotyczące zaczynania zmieniania sposobu myślenia w skali mikro – od samego siebie, mogłyby równie dobrze zostać wypowiedziane przedwczoraj na Noblowskiej ceremonii.<br /><br /><object width="640" height="385"><param name="movie" value="http://www.youtube.com/v/jmR0V6s3NKk?fs=1&hl=pl_PL"></param><param name="allowFullScreen" value="true"></param><param name="allowscriptaccess" value="always"></param><embed src="http://www.youtube.com/v/jmR0V6s3NKk?fs=1&hl=pl_PL" type="application/x-shockwave-flash" allowscriptaccess="always" allowfullscreen="true" width="640" height="385"></embed></object><br /><br />„Whatever you do, just do it for peace”<br /><br />Happy Birthday Mr. Lennon, Congratulations Mr. Liu Xiaobo and Thank You Mr. Ruskin.Unknownnoreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-5488332109726060701.post-41386534514378547342010-10-03T03:04:00.000-07:002010-10-03T03:19:09.463-07:00Radioaktywny pył "Drogi"„Droga” Johna Hillcoata dostała u mnie spory kredyt zaufania kiedy tylko zamknąłem książkę Cormacka McCarthy’ego pod tym samym tytułem. I kredyt ten nie topniał przez dobre półtora roku, dzielące zakończenie pierwszej lektury od obejrzenia filmu. Do tej pory z resztą uważam literacki pierwowzór za arcydzieło i książkę skomponowaną mistrzowsko. No, to już wiadomo, że filmu za arcydzieło nie uważam.<object width="640" height="385"><param name="movie" value="http://www.youtube.com/v/hbLgszfXTAY?fs=1&hl=pl_PL"></param><param name="allowFullScreen" value="true"></param><param name="allowscriptaccess" value="always"></param><embed src="http://www.youtube.com/v/hbLgszfXTAY?fs=1&hl=pl_PL" type="application/x-shockwave-flash" allowscriptaccess="always" allowfullscreen="true" width="640" height="385"></embed></object><br />Wiadomo, że z dobrego scenariusza może wyjść ale nie musi, dobry film. W przypadku filmu Hillcoata. Oglądając „Drogę” widać zbiór na prawdę dobrych, a miejscami mistrzowskich elementów, które po prostu nie współgrają ze sobą tworząc mocno nużącą całość. Niestety to co na kartach powieści magnetyzuje, daje estetyczną przyjemność czytania i każe głośno powtarzać zdania, zastanawiać się nad ich melodią i ascetyczną precyzją, w filmie zmienia się w dosłowność, nastrój nieznośnego przygnębienia i depresyjnej monotonii. A i to nie do końca, ponieważ filmową drogę napędza fabuła (mniej lub bardziej dynamiczna) i konieczność „dziania się” zmusza do popychania wydarzeń na przód – nie ma tu miejsca na myślenie i na refleksję tak jak w powieści – w filmie, albo jest pustka, samotność i przemyślenia o misji zachowania człowieczeństwa i niesieniu ognia, albo survival i ucieczka przed niebezpieczeństwem. <a onblur="try {parent.deselectBloggerImageGracefully();} catch(e) {}" href="http://gfx.dlastudenta.pl/photos/kultura/kino2010/filmy3/droga_dvd.jpg"><img style="float:right; margin:0 0 10px 10px;cursor:pointer; cursor:hand;width: 300px; height: 421px;" src="http://gfx.dlastudenta.pl/photos/kultura/kino2010/filmy3/droga_dvd.jpg" border="0" alt="" /></a><br />Opowieść Hillcoata o tułaczce ojca i syna przez spustoszony niewiadomą katastrofą kraj z jednej strony stanowi nieco uproszczoną refleksję nad kondycją więzi społecznych, przywiązaniem do życia, konsumpcjonizmem etc. z drugiej wpisuje się w nurt postapokaliptycznego SF. I jako takie wpisuje się mocno w konwencję świata, zniszczonych, wypalonych, bezkresnych połaci terenu, na których nie sposób spotkać człowieka, a jeśli już, to najpewniej jest to szabrownik lub kanibal. Od strony kreacji i plastyki obrazu „Droga prezentuje bardzo wysoki poziom” – zarówno robota scenograficzna jak i operatorska zasługują tu na bardzo wysokie noty. Podobnie rzecz ma się z odtwórcami, bo choć to produkcja niszowa, to aktorsko obsadzona wcale nieźle – Viggo Mortensen jako Ojciec, Robert Duvall, Guy Pierce czy Charlize Theron. Jedynym aktorskim niewypałem (niestety pierwszoplanowym jest Kodi Smit-McPhee w roli Syna).<br />„Droga” Hillcoata, choć spłaszcza mocno opowieść McCarthy’ego i zamienia wszystkie niedopowiedzenia i niedomalowania w dociągnięte do linii konturu obrazki, to stanowi bardzo porządnie zrealizowany przykład konwencji postapokaliptycznego SF z ambicjami. W przeciwieństwie do zrealizowanych w podobnej konwencji pozycji czysto rozrywkowych, takich jak „Jestem Legendą” czy „Księga Ocalenia”, nie ma tu miejsca na kung fu, mutanty i tajemnicze wirusy. Ludzie cierpią z czysto ludzkich powodów, a słabość nie jest niczym nienormalnym. <br /><a onblur="try {parent.deselectBloggerImageGracefully();} catch(e) {}" href="http://i45.tinypic.com/2z4mvk1.jpg"><img style="float:right; margin:0 0 10px 10px;cursor:pointer; cursor:hand;width: 456px; height: 461px;" src="http://i45.tinypic.com/2z4mvk1.jpg" border="0" alt="" /></a> <script type="text/javascript" src="http://www.wrzuta.pl/embed_audio.js?key=2UC3w6yFF3v&login=dubus90&width=450&bg=ffffff"></script> Wspaniałym elementem dopełniającym obraz jest hipnotyzująca muzyka – widać, że Nickowi Cave’owi dobrze w towarzystwie muzyka „The Bad Seeds” i „Grinderman” - Warrena Ellisa, bo to już trzecia ich wspólna ścieżka dźwiękowa (po „Propozycji” i „Zabójstwie Jesse Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda”) i do tej pory chyba najbardziej udana. Muzyka to niezwykła – na zmianę delikatna i ostra, liryczna i pazurzasta. Na mnie działa tak, że przy KAŻDYM kolejnym odsłuchaniu jestem niepomiernie zadziwiony, że to już się skończyło...szkoda, że tak samo nie mogę powiedzieć o filmie.Unknownnoreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-5488332109726060701.post-87681841857729769952010-09-25T05:00:00.000-07:002010-09-25T05:12:00.506-07:00Joaquin „Ściemniacz” Phoenix – historia upadku i triumfu<a onblur="try {parent.deselectBloggerImageGracefully();} catch(e) {}" href="http://images.eonline.com/eol_images/Entire_Site/201074//300.stillhere.lc.080510.jpg"><img style="float:right; margin:0 0 10px 10px;cursor:pointer; cursor:hand;width: 300px; height: 300px;" src="http://images.eonline.com/eol_images/Entire_Site/201074//300.stillhere.lc.080510.jpg" border="0" alt="" /></a><br />Jeszcze przed premierą „I’m still here”, film o upadku i pogrążeniu odtwórcy pamiętnej roli Johny’ego Casha wywołał niemałe poruszenie i skandal.<br />Polecam <a href="http://wyborcza.pl/1,76842,8419467,Phoenix_z_popiolow__czyli_wielka_sciema.html">Artykuł na ten temat</a> w Gazecie Wyborczej. <br />No i bardzo dobrze. Zrobili w trąbę krytykę, publiczność, środowisko, słowem wszystkich. Sam byłem niepocieszony, kiedy dowiedziałem się, że aktor się wycofał. Zdążyłem się już zniesmaczyć i pomyśleć o kolejnym straconym dla świata holywoodzkim ćpunie i wodospadzie sodówy uderzającym do gwiazdorskiej głowy. Czyli dałem się zrobić w trąbę razem z resztą naiwniaków. I bardzo dobrze! Tym mocniej przyznaję niczym filmowy Obelix, że „moja mea culpa” i z tym większą niecierpliwością oczekuję na premierę efektu makiawelicznego podstępu Afflecka i Phoenixa. W końcu kino polega na sztuce zręcznego oszukiwania i manipulowania widzem. A próbka aktorskich umiejętności Phoenixa pokazanych w "naćpanym" wywiadzie udzielonym Lettermanowi, to po prostu mega majstersztyk.<br /><br /><object width="480" height="385"><param name="movie" value="http://www.youtube.com/v/zVg-c9P2CKc?fs=1&hl=pl_PL"></param><param name="allowFullScreen" value="true"></param><param name="allowscriptaccess" value="always"></param><embed src="http://www.youtube.com/v/zVg-c9P2CKc?fs=1&hl=pl_PL" type="application/x-shockwave-flash" allowscriptaccess="always" allowfullscreen="true" width="480" height="385"></embed></object>Unknownnoreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-5488332109726060701.post-20810292315027565712010-08-28T15:54:00.000-07:002010-08-28T16:08:34.721-07:00Ajrisz Iwning w Trójkowym Studiu<a onblur="try {parent.deselectBloggerImageGracefully();} catch(e) {}" href="http://gfx.orangewarsawfestival.tvn.pl/image/112.0.jpg"><img style="float:left; margin:0 10px 10px 0;cursor:pointer; cursor:hand;width: 427px; height: 277px;" src="http://gfx.orangewarsawfestival.tvn.pl/image/112.0.jpg" border="0" alt="" /></a><br /><br /><br /><br /><br /><br /><br /><br /><br /><br /><br /><br /><br /><br /><br />W Sobotni wieczór po raz pierwszy trafiłem na koncert do studia im. Osieckiej w Radiowej Trójce. Nie był to żaden przypadek, bo koncertowała kobieta, o której moja szanowna siostra wyraża się (nie tylko ze względu na subtelną urodę, ale też delikatność muzyki) per „Najpiękniejsza Kobieta Świata” - Lisa Hannigan.<br /><br />Koncertowy czas Lisa współdzieliła z niejaką Aurą Dione, a to z racji faktu wspólnego jutro gwiazdowania na warszawskim festiwalu pomarańczy. Jednak Aurze, nie poświęcę wiele uwagi, ponieważ nie rusza mnie absolutnie jej twórczość, a porównania do Tracy Chapman, którą swego czasu zachwycałem się (tak, tak – to było jakiś czas temu), traktuję jako wyjątkową przesadę i mówienie na wyrost. Słowem – nie moja bajka.<br /><br />Ale pojechałem przecież dla Lisy. I nie zawiodłem się wcale. Mimo że recital nie zajął więcej niż 45-50 minut, to zmieściło się tam naprawdę wiele – delikatność, luz, optymizm, wspólna z publicznością radocha, a na koniec pazur w postaci coeru „Personal Jesus”. Po prostu bardzo fajne, skondensowane spotkanie z naprawdę uroczą artystką, która nie ma pretensji stadionowo-ołtarzowych, a zamiast tego potrafi się bardzo fajnie dzielić emocjami i przekazywać je publiczności. <br /><br /><a onblur="try {parent.deselectBloggerImageGracefully();} catch(e) {}" href="http://farm4.static.flickr.com/3193/3047459601_1b0a984a59.jpg"><img style="float:right; margin:0 0 10px 10px;cursor:pointer; cursor:hand;width: 333px; height: 500px;" src="http://farm4.static.flickr.com/3193/3047459601_1b0a984a59.jpg" border="0" alt="" /></a>Na Lisę Hannigan wspaniale się patrzy, nie tylko z powodu wymienionych już walorów – urzekająca jest w jej twórczości pełna naturalność – brak gwiazdorzenia, zastąpiony urokiem normalności – można by się z tą dziewczyną piwa napić i pomuzykować i pogadać po prostu. Cały zespół wyglądał, jakby spotkali się przed chwilą w pubie i wymyślili parę fajnych numerów, którymi postanowili się po prostu podzielić. Do takiego lekkiego, optymistycznego grania, sytuacja wymarzona. :) <br /><br />Wieczór uważam za niezwykle udany, a moja sympatia zarówno do Lisy jak i do kameralnych koncertów wskoczyła na co najmniej dwa poziomy wyżej. Koncertu będzie można wysłuchać w następną niedzielę w Trójce. <br /><br /><object width="480" height="385"><param name="movie" value="http://www.youtube.com/v/WSaPbVjcrp4?fs=1&hl=pl_PL"></param><param name="allowFullScreen" value="true"></param><param name="allowscriptaccess" value="always"></param><embed src="http://www.youtube.com/v/WSaPbVjcrp4?fs=1&hl=pl_PL" type="application/x-shockwave-flash" allowscriptaccess="always" allowfullscreen="true" width="480" height="385"></embed></object>Unknownnoreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-5488332109726060701.post-55386250746931427862010-08-27T06:10:00.000-07:002010-08-27T06:15:35.885-07:00Pustynna włócznia stępiała<a onblur="try {parent.deselectBloggerImageGracefully();} catch(e) {}" href="http://www.biblioteka-niepolomice.pl/img/okladka/2297.jpg"><img style="float:left; margin:0 10px 10px 0;cursor:pointer; cursor:hand;width: 250px; height: 410px;" src="http://www.biblioteka-niepolomice.pl/img/okladka/2297.jpg" border="0" alt="" /></a><br />Po na prawdę niezłym i świeżym debiucie w postaci dwóch tomów „Malowanego człowieka” spodziewałem się kontynuacji co najmniej trzymającej poziom, jeżeli nie uderzającej od razu do sedna w myśl Hitchcockowskiej zasady, że zaczynać się powinno od trzęsienia ziemi. W końcu podkład w postaci wejścia w świat powieści już mamy. I to jak wspomniałem całkiem niezły. Trudno bowiem w tak skonwencjonalizowanym gatunku jak fantasy wymyślić coś nowego – Brettowi się bardzo sympatycznie udało – świat trochę jak z późnego średniowiecza z pseudoarabskim przyczółkiem, nad którym wisi ciągłe zagrożenie w postaci demonów atakujących nocą wszystkich niezależnie od poglądów, wyznania i rasy. Do tego kilkoro bohaterów, ewoluujących tak, żeby zaprowadzić zmiany – niby schematyczna podróż bohatera. Ale w ramach konwencji świeżo lekko i przyjemnie napisane. Więc co się stało w „Pustynnej włóczni”????<br />Jeżeli pierwsza część sagi rwała z kopyta i zaskakiwała zwrotami akcji, to w drugiej cały ten pęd zostaje wyhamowany, przez dwie trzecie pierwszego tomu dostajemy prequel całości – spojrzenie spod turbana niejakiego Jardira. Ani się go przez to bardziej polubić nie da, ani specjalnie zrozumieć „co autor miał na myśli”. Jeżeli chodzi o umotywowanie jego działań, to średnio rozgarnięty czytelnik rozumiał motywy Jardira już w poprzednim tomie, jeżeli o sympatię to ze mną się nie udało – nie lubię zdrajcy nadal.<br />Dopiero w ostatniej części pierwszego tomu coś się zaczyna ślamazarnie dosyć ruszać, a pod koniec już wracamy niemal do prędkości narracji z „Malowanego człowieka” szkoda, że wtedy właśnie kończy się książka. I tu drobna kwestia - dlaczego dzielić włos na czworo a w tym przypadku książkę napisaną jako całość na dwa tomy? Wydawca zasłania się wygodą czytania, kwestiami estetycznymi itd. Do mnie te argumenty nie przemawiają – bo w takim przypadku oznacza to, że Anglicy i Amerykanie są lepsi od nas w czytaniu małych literek (u nich zarówno „Malowany człowiek” jak i „Pustynna Włócznia” zostały wydane w jednym tomie).<br />Z resztą rozbijanie przez polskich wydawców książek na niebotyczne ilości woluminów to nie jednostkowy przypadek, lecz raczej stała strategia sprzedażowa, np. na „Cykl Barokowy” Neala Stephensona – oryginalnie 3 (grube i owszem) tomy, w Polsce – osiem. Czy to kwestia tylko małych literek – nie sądzę.<br />Niemniej wracając do „Pustynnej Włóczni”, była dla mnie dość sporym rozczarowaniem, mam nadzieję, że drugi tom zatrze ten niesmak i nie sprawi, że porzucę ten cykl nie skończywszy go ( do tej pory porzuciłem tylko „Oko Jelenia” Pilipiuka, kiedy okazało się a) że czwarty tom nie kończy opowieści, b) że piąty tom (z którego zakupem przezornie postanowiłem się wstrzymać) nie kończy opowieści.<br /><br />Na koniec mój skromny apel do autorów i wydawców:<br />Szanowni Państwo – czytelnik wie kiedy gra się z nim fair, a kiedy się go tnie po kolanach. Książka to moja umowa z Wami. Ja czytam, kupuję wrażenia, emocje, stany ducha. Wy piszecie po to żeby te stany ducha przekazać, a przy okazji parę groszy zarobić. Pamiętajcie co jest w tym duecie ważniejsze.Unknownnoreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-5488332109726060701.post-53715291178232970802010-08-26T02:10:00.000-07:002010-08-26T02:14:59.600-07:00Wyspa zanudzonych<a onblur="try {parent.deselectBloggerImageGracefully();} catch(e) {}" href="http://www.notasdecine.es/files/2009/10/trailer-hierro.jpg"><img style="float:left; margin:0 10px 10px 0;cursor:pointer; cursor:hand;width: 289px; height: 412px;" src="http://www.notasdecine.es/files/2009/10/trailer-hierro.jpg" border="0" alt="" /></a><br />Debiutancki film Gaby Ibaneza potwierdza starą filmową maksymę, że z nijakiego pomysłu powstać może film co najwyżej nijaki.<br />Maria (Elena Anaya) – biolog pracująca w oceanarium i samotna matka, wybiera się ze swoim synkiem Diego na wakacje. Podczas przeprawy promem na wyspę, na której mają wspólnie cieszyć się wypoczynkiem, Diego znika bez śladu. Sytuacja komplikuje się jeszcze bardziej, gdy po kilku tygodniach policyjni śledczy wzywają Marię do identyfikacji zwłok chłopca wyłowionych z zatoki. Maria nie potwierdza, że to jej syn, jednak musi pozostać na wyspie by w obecności sędziego przeprowadzić analizę DNA. Wierząc, że Diego wciąż jest na wyspie rozpoczyna poszukiwania poza policyjnymi procedurami.<br />Surowy klimat wyspy, lunatyczni i zdawkowi mieszkańcy, stwarzają poczucie izolacji, desperacji i osaczenia, z którym mierzy się i tak już emocjonalnie i psychicznie wykończona bohaterka. Do tego momentu wszystko idzie sprawnie, jednak w dalszej części filmu dzieje się niewiele. Można odnieść wrażenie, że reżyserowi bardziej zależy na wizualnych popisówkach, niż na spójnej i zwartej warstwie fabularnej. Traci na tym niestety całość – mimo, że film trwa tylko 90 min. Ciągnie się niemiłosiernie, a ostateczny zwrot akcji okazuje się mocno uproszczony. <br /><br /><a href="http://www.kinoskop.pl/film/wyspa-zaginionych-2009/recenzja">Całość recenzji znajdziesz tutaj</a>Unknownnoreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-5488332109726060701.post-31275166477065735912010-08-14T05:56:00.000-07:002010-08-14T06:02:05.499-07:00Nazwiska nie trzeba zmieniać - wystarczy wyrobić swoje własne. Parę słów o niedawnej lekturze.<a onblur="try {parent.deselectBloggerImageGracefully();} catch(e) {}" href="http://www.depauw.edu/photos/PhotoDB_Repository/2007/8/Zbigniew%20Brzezinski%20DePauw%201.jpg"><img style="float:right; margin:0 0 10px 10px;cursor:pointer; cursor:hand;width: 200px; height: 288px;" src="http://www.depauw.edu/photos/PhotoDB_Repository/2007/8/Zbigniew%20Brzezinski%20DePauw%201.jpg" border="0" alt="" /></a><br /><br />Dwudziestoparoletni Brzeziński wsiadający na Kanadyjskiej prowincji do autobusu, mającego zawieźć go na miesięczny staż na Uniwersytecie Harvarda, to prolog niemal jak z bajki o Kopciuszku. Kopciuszku, który dzięki wytrwałości, przenikliwości i zdolności znacznie bardziej dalekowzrocznej oceny sytuacji, stał się w Ameryce postacią tak samo rozpoznawalną jak kontrowersyjną. Kariera naukowa, polityka pokojowego zaangażowania, mająca dokonywać stopniowego rozsadzania bloku sowieckiego i stanowczy charakter, przysporzyły Brzezińskiemu tyle samo zwolenników, co przeciwników.<br /><br />Do tych ostatnich z pewnością nie należy Patrick Vaughan, autor biografii tego wybitnego męża stanu. Nie sposób podczas lektury nie zauważyć fascynacji autora osobą Zbigniewa Brzezińskiego, co momentami każe czytelnikowi zdystansować się odrobinę i jeszcze raz przemyśleć to, co właśnie przeczytał. Z drugiej ta widoczna fascynacja i rzetelność autora sprawia, że w tle portretu jednej osoby widać całą historię ostatniego półwiecza z okładem. W aktywności Brzezińskiego, przewijają się bliżej lub dalej (przeważnie jednak na wyciągnięcie ręki) procesy i wydarzenia, które ukształtowały (i wciąż kształtują) obecny świat.<br /><br />To właśnie ten kontekst - wielość głosów budujących w dużej mierze książkę - od Jana Nowaka-Jeziorańskiego, po Madeleine Albright, tworzy wspaniały chór opisującym świat ostatnich 60 lat. Świat, w którym jedną z najbardziej decyzyjnych i wpływowych osób był i ciągle jest Zbigniew Brzeziński.<br /><br />Lektura tej biografii, to czysta choć wymagająca pewnej świadomości politycznej i historycznej, przyjemność. Zwłaszcza w kontekście ciągle trwających w Polsce i na świecie zmian. Oprócz sylwetki wybitnego Polaka i Amerykanina, wnikliwy czytelnik zauważy bowiem znacznie więcej - koła historii, trafność diagnoz stawianych przed dziesięcioleciami, a w końcu także rozwiązania, mogące równie dobrze sprawdzić się na rodzimym poletku.<br /><br />Dla mnie osobiście jest to lektura niezwykle ważna, bo zaprzeczająca tezie, że nie ma już autorytetów. Historia wciąż się pisze, a wśród jej autorów jest także Zbigniew Brzeziński.Unknownnoreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-5488332109726060701.post-68937040052889757172010-07-07T02:13:00.000-07:002010-07-11T09:16:31.069-07:00THE TRUTH IS OUT THERE... to zdanie otwierało każdy kolejny odcinek „Z archiwum X”, prowadząc Foxa Muldera do stopniowego odkrywania sekretu potajemnej inwazji obcej cywilizacji na Ziemię, porwań oraz powszechnego braku wiary wszystkich dookoła w obce ingerencje. Olatunde Osunsanmi, reżyser „Czwartego Stopnia”, podejmując ten sam temat i polewając go paradokumentalnym, sugerującym autentyczność sosem, mógłby zilustrować swoje dzieło innym cytatem z serialowego klasyka – „I want to believe”. On tak – publiczność niekoniecznie.<br /><a onblur="try {parent.deselectBloggerImageGracefully();} catch(e) {}" href="http://www.films-online.pl/thumb/FourthKind.jpg"><img style="display:block; margin:0px auto 10px; text-align:center;cursor:pointer; cursor:hand;width: 339px; height: 500px;" src="http://www.films-online.pl/thumb/FourthKind.jpg" border="0" alt="" /></a><br />Opowieść Osunsanmi, rozgrywa się w małym, odciętym od cywilizacji miasteczku Nome na Alasce, które za fasadą sielskiej, otoczonej cudowną (w tym wypadku akurat Bułgarską) przyrodą, skrywa tajemnicę. Dla tych którzy ją poznają, tak przerażającą, że zamiast o niej opowiedzieć, decydują się na samobójstwo. Na nagraniu z amatorskiej kamery – wystraszona, zmęczona i zmieniona od emocji psycholożka, doktor Abigail Tyler mówi powoli, głosem niczym po poczwórnej dawce środka uspokajającego. Mówi o upiornym doświadczeniu swojego życia – o zamordowaniu męża przez nieznanego sprawcę, o przedziwnych zbiegach okoliczności i zbiorowej anomalii – bezsenności u swoich pacjentów oraz o sowie, którą za oknem widzą po przebudzeniu. W międzyczasie obok zapisu realnej rozmowy pojawia się Milla Jovovich, informująca, że to co pojawi się na ekranie jest jedynie odtworzeniem autentycznych zdarzeń. Zaczyna się robić ciekawie. Ciekawość narasta, bo często fragmenty zapisów z amatorskiej kamery współistnieją na podzielonym ekranie z fabularyzowaną rekonstrukcją, wzmacniając poczucie obcowania z czymś prawdziwym.<br /><br /><object width="640" height="385"><param name="movie" value="http://www.youtube.com/v/vVRHOhLP-aA&hl=pl_PL&fs=1"></param><param name="allowFullScreen" value="true"></param><param name="allowscriptaccess" value="always"></param><embed src="http://www.youtube.com/v/vVRHOhLP-aA&hl=pl_PL&fs=1" type="application/x-shockwave-flash" allowscriptaccess="always" allowfullscreen="true" width="640" height="385"></embed></object><br /><br />Jednak tego stanu nie da się utrzymać długo, jeżeli z każdej strony do widza dociera sugestia „tylko pamiętaj, to jest prawdziwe, na prawdę – zero ściemy” – w końcu nachalność i łopatologia z jaką owa autentyczność jest wykładana, nakazuje podważenie jej i szukanie dziur. I wtedy wychodzą szwy... a to zwraca się uwagę, że „autentyczny” pacjent o aparycji drwala ma dykcję niczym z desek teatru, a to gdzieś tam przewinie się podegrany gest... i po autentyczności. A łopatologia płynie z ekranu dalej. W konsekwencji cała opowieść zaczyna być grubymi nićmi szyta i niewiele tajemnicy w niej zostaje.<br /><br /><a href="http://www.kinoskop.pl/film/czwarty-stopien-2009/recenzja">Całość recenzji znajdziesz tu</a>Unknownnoreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-5488332109726060701.post-10316590026072206922010-07-06T16:34:00.001-07:002010-07-11T09:15:39.362-07:00Opener 2010 - Moc i pałka Jacka White'aPrzesiadka z Openerowego leniwego Matrixa na pustynię rzeczywistości, to nie jest prosta sprawa. Tam – rano Hel, plaża, morze, flundra w rybiarni, potem koncerty, piwo i koncerty i piwo. A tu, czas za szybko płynie, ktoś coś chce, trudno się ogarnąć.<br />No ale coś za coś w końcu taki zestaw nie trafia się codzień, myślałem że na wygranych karnetach fuksy się kończą i że jest jakiś limit na używanie mocy (tak, tak – zaczynam już wierzyć George’owi Lucasowi, że wystarczy czasem „use the Force”). Otóż jasna strona mocy zaprowadziła mnie nietylko na koncert Pearl Jam, co ważniejsze zaprowadziła mnie (oprócz innych smacznych kąsków jak Cypress Hill, Mitch&Mitch, Matisyahu czy Archive) na dwa megawydarzenia, na absolutne rarytasy i PRZEkoncerty – Skunk Anansie i TheDead Weather.<br />Pierwszy – totalny odpał, Eddie Vedder gdyby został dzień dłużej i zobaczył Skin w akcji poczułby się chyba głupio i staro z tym tatusiowaniem, żeby czasem nikt sobie nie zrobił kuku – Skunki pokazali prawdziwy sceniczny ogień a kondycja liderki i jej interakcja z publiką (dała się przenieść na rękach ze 30 metrów od sceny spokojnie, cały czas śpiewając do mikrofonu) to była czysta energia spakowana do półtoragodzinnego show. Eddie – zostajesz piosenkarzem country, Skin – CHCE-MY WIĘ-CEJ!!!<br /><br /><object width="480" height="385"><param name="movie" value="http://www.youtube.com/v/wrWsQpEUOAw&hl=pl_PL&fs=1"></param><param name="allowFullScreen" value="true"></param><param name="allowscriptaccess" value="always"></param><embed src="http://www.youtube.com/v/wrWsQpEUOAw&hl=pl_PL&fs=1" type="application/x-shockwave-flash" allowscriptaccess="always" allowfullscreen="true" width="480" height="385"></embed></object><br /><br />Drugim mistrzostwem świata, jakie zaliczyłem podczas tegorocznej edycji Heńkowego festiwalu była mocarna supergrupa The Dead Weather –Jack White pokazał, że nawet z drugiej linii pozostaje miszczuniem absolutnym, liderem niezaprzeczalnym – a kiedy tylko na (dłuższą) chwilę wstał od garów i wziął się za gitarę – również godnym wybitnym muzykiem i godnym spadkobiercą pochodzacym w prostej linii od bogów bluesa.<br /><br /><object width="480" height="385"><param name="movie" value="http://www.youtube.com/v/8VEy1V7SH5w&hl=pl_PL&fs=1"></param><param name="allowFullScreen" value="true"></param><param name="allowscriptaccess" value="always"></param><embed src="http://www.youtube.com/v/8VEy1V7SH5w&hl=pl_PL&fs=1" type="application/x-shockwave-flash" allowscriptaccess="always" allowfullscreen="true" width="480" height="385"></embed></object><br /><br />I znowu myślałem, że już więcej się nie zdarzy – znowu się myliłem, to JA – byłem jednym z dwóch widzów koncertu TDW, którzy złapali rzucone przez Jacka pałki od perkusji (jak to szło – aaa „use the Force, Luke”). I to dzięki uprzejmości szanownego (pokłony) operatora amatora jest uwiecznione (5:50) tuż po "Treat me like your mother". Dzięki Cwietok !!!! <br /><br /><object width="480" height="385"><param name="movie" value="http://www.youtube.com/v/wr19O9udrik&hl=pl_PL&fs=1"></param><param name="allowFullScreen" value="true"></param><param name="allowscriptaccess" value="always"></param><embed src="http://www.youtube.com/v/wr19O9udrik&hl=pl_PL&fs=1" type="application/x-shockwave-flash" allowscriptaccess="always" allowfullscreen="true" width="480" height="385"></embed></object><br /><br />Mam więc na półeczce power-pałkę oraz mega dobrą inwestycję we wspomnienia.<br /><br /><object width="480" height="385"><param name="movie" value="http://www.youtube.com/v/gLcVPPbJPdA&hl=pl_PL&fs=1"></param><param name="allowFullScreen" value="true"></param><param name="allowscriptaccess" value="always"></param><embed src="http://www.youtube.com/v/gLcVPPbJPdA&hl=pl_PL&fs=1" type="application/x-shockwave-flash" allowscriptaccess="always" allowfullscreen="true" width="480" height="385"></embed></object><br /><br />Czekam na następną edycję Heńka i zbieram w sobie Moc.<br /><br />PS. Kiedy młoda zobaczyła, że mam pałkę, którą przez półtorej godziny łupał po garach jej idol, ko zaczęła piszczeć i biegać w powietrzu jak młody źrebak – już szykuje ołtarzyk.Unknownnoreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-5488332109726060701.post-74323985139138329242010-06-24T13:53:00.000-07:002010-07-11T09:14:55.316-07:00Więcej szczęścia niż rozumu ;)Czasem zdarzają się takie dni, które zaczynają się od flauty kompletnej, albo co gorsza sztormu - a potem słońce stopniowo wyłania się zza chmur. I nie mówię tutaj o blasku jaśnie oświeconych komentatorów, którzy dziś wznieśli się w krasomówstwie wysoko ponad wycie wuwuzeli i stwierdzili, że "Drużyna Samurajów, potraktowała Duńczyków jak Potulną Gejszę". Ale o kumulacji jaka zdarza się radośnie raz na niezmiernie długi czas.<br /><br /><a onblur="try {parent.deselectBloggerImageGracefully();} catch(e) {}" href="http://www.electrownia.pl/_fotonews/opener_2010_znamy_date_2.jpg"><img style="display:block; margin:0px auto 10px; text-align:center;cursor:pointer; cursor:hand;width: 460px; height: 259px;" src="http://www.electrownia.pl/_fotonews/opener_2010_znamy_date_2.jpg" border="0" alt="" /></a><br /><br />Otóż rano jeszcze zastanawiając się nad tym skąd wykombinować bonusowe grosiwo, na fundusz reprezentacyjny (czyt. wypad na Openera) w najśmielszych marzeniach nie przewidywałem, że wieczorem będę miał to z głowy za sprawą refleksu i uważnego czytania konkursowych regulaminów. Czad!<br /><br />Zatem od dzisiejszego rozpoczynam, nieco w formie "Last Minute" przygotowania do bliskich spotkań z opaskami, kuponami i całą atmosferą Babich Dołów. A tu próbka małej przedfestiwalowych ściągi, którą na chybcika udało mi się zrobić (miał być Pearl Jam, ale TEN koleżka, to dopiero odkrycie):<br /><object width="480" height="385"><param name="movie" value="http://www.youtube.com/v/KxxuSiC4wNw&hl=pl_PL&fs=1&"></param><param name="allowFullScreen" value="true"></param><param name="allowscriptaccess" value="always"></param><embed src="http://www.youtube.com/v/KxxuSiC4wNw&hl=pl_PL&fs=1&" type="application/x-shockwave-flash" allowscriptaccess="always" allowfullscreen="true" width="480" height="385"></embed></object><br /><br />Jednak jeszcze zanim oddam się kompletnie przyjemnościom czterodniowego festiwalowania, dwa filmy przede mną: zobaczymy co z tego będzie.<br /><br />Najpierw "Joe le Taxi dwadzieścia (z okładem) lat później", czyli Vanessa Paradis da sobie złamać serce:<br /><object width="640" height="385"><param name="movie" value="http://www.youtube.com/v/ajlohACJzUg&hl=pl_PL&fs=1&"></param><param name="allowFullScreen" value="true"></param><param name="allowscriptaccess" value="always"></param><embed src="http://www.youtube.com/v/ajlohACJzUg&hl=pl_PL&fs=1&" type="application/x-shockwave-flash" allowscriptaccess="always" allowfullscreen="true" width="640" height="385"></embed></object><br /><br />A potem zobaczymy czy można zrobić lepszą historię o porwaniu przez Obcych niż tasiemcowo odkrywane losy Agenta Muldera:<br /><object width="640" height="385"><param name="movie" value="http://www.youtube.com/v/8AgLoEFawQA&hl=pl_PL&fs=1&"></param><param name="allowFullScreen" value="true"></param><param name="allowscriptaccess" value="always"></param><embed src="http://www.youtube.com/v/8AgLoEFawQA&hl=pl_PL&fs=1&" type="application/x-shockwave-flash" allowscriptaccess="always" allowfullscreen="true" width="640" height="385"></embed></object><br /><br />Dziś czas spać - z pieśnią na ustach oczywiście :DUnknownnoreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-5488332109726060701.post-57850875742716315562010-06-09T14:08:00.000-07:002010-07-11T09:14:07.798-07:00Kampania wyborcza jak AC/DC<a onblur="try {parent.deselectBloggerImageGracefully();} catch(e) {}" href="http://www.besmart.pl/images/budzik2.jpg"><img style="float:right; margin:0 0 10px 10px;cursor:pointer; cursor:hand;width: 220px; height: 199px;" src="http://www.besmart.pl/images/budzik2.jpg" border="0" alt="" /></a><br />Uwielbiam kampanie wyborcze - parlamentarne i prezydenckie.<br />Z jednego powodu tylko - bo o szóstej rano nadają bloki wyborcze. Kiedy radio z nastawionym czasowłącznikiem odpala się o tej nieludzkiej porze i zaczyna mój dzień serwisem informacyjnym z podsumowaniem dnia poprzedniego, to średnio mam ochotę wznieść się, niczym Tarantinowski Bill, na wyżyny własnego masochizmu i podnieść się z łóżka. Czasem czekam na pierwszą piosenkę, czasem na drugą, trzecią, ósmą... o kurczę! Siódma piętnaście...<br /><br />Z resztą, nic nie jest w stanie mnie pobudzić do działania, mimo powtarzanej każdego wieczora mantry - wstanę rano o szóstej i będę miał kupę czasu. Nic oprócz "Thundrestruck" grupy AC/DC (ten backslash nawet w części nie oddaje uroku "pieruna" Australijczyków). Tylko że wtedy, kiedy tłum szemrze sobie "Thunder!" ja do rytmu używam raczej nieparlamentarnego języka niczym Adaś z "Dnia Świra", podśpiewując sobie w duchu "aaaaaaaaa" i życząc długiej i bolesnej śmierci wynalazcy budzika.<br /><script type="text/javascript" src="http://www.wrzuta.pl/embed_audio.js?key=aFlVDD60owO&login=coyote69&width=450&bg=ffffff"></script><br />Natomiast w czasie kampanii wyborczej jest zupełnie inaczej - po kolei kilku sympatycznych (mniej lub bardziej - rzecz gustu) gości najpierw mówi mi dzień dobry, potem proponuje rozmowę o Polsce (a o Polsce, to ja mogę gadać i gadać), potem jeszcze opowiada jak fajnie by mogło być w tym Priwislenskim Kraju. <br /><a onblur="try {parent.deselectBloggerImageGracefully();} catch(e) {}" href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjTtn0LnHA6mYIOnfuyc5P3QazEs4FiqDpDGlTBWnkxM3khxjEfb4mDmBvAxGd0JBhKGEqC1hq63rxk2gLDiSWyB2xCAQkihwZzgjq2W5qPyw2sgg_2GofzpO8fURAO9bcivIq8lUs1w5rY/s1600/Przechwytywanie+w+trybie+pe%C5%82noekranowym+2010-06-11.jpg"><img style="display:block; margin:0px auto 10px; text-align:center;cursor:pointer; cursor:hand;width: 200px; height: 148px;" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjTtn0LnHA6mYIOnfuyc5P3QazEs4FiqDpDGlTBWnkxM3khxjEfb4mDmBvAxGd0JBhKGEqC1hq63rxk2gLDiSWyB2xCAQkihwZzgjq2W5qPyw2sgg_2GofzpO8fURAO9bcivIq8lUs1w5rY/s200/Przechwytywanie+w+trybie+pe%C5%82noekranowym+2010-06-11.jpg" border="0" alt=""id="BLOGGER_PHOTO_ID_5480902225557819746" /></a><br />Po takim preludium każdy dzień kampanii zaczyna się jak marzenie (później bywa różnie, ale początek jest w dechę) schodzę sobie radośnie do kuchni, odpalam tam radio, i tak parzę sielsko kubas czarnej kawy - sielana. Rozumiem, że kampania nie może trwać wiecznie, mniejsza z resztą o rezultat, ale może chociaż te bloki o szóstej rano zostaną, albo częściej AC/DC. Inaczej znów wracamy do:<object width="480" height="385"><param name="movie" value="http://www.youtube.com/v/Y1AvcM3L178&hl=pl_PL&fs=1&"></param><param name="allowFullScreen" value="true"></param><param name="allowscriptaccess" value="always"></param><embed src="http://www.youtube.com/v/Y1AvcM3L178&hl=pl_PL&fs=1&" type="application/x-shockwave-flash" allowscriptaccess="always" allowfullscreen="true" width="480" height="385"></embed></object>Unknownnoreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-5488332109726060701.post-46758499702134832112010-06-07T09:04:00.000-07:002010-06-07T10:02:18.186-07:00Lato w pełni - rower, książki, muzyka...Sezon rozpoczął się na całego, dlatego zamiast siedzieć w kinie i krytycznie przyglądać się najnowszym osiągnięciom reżyserskiej mądrości w kołysce obiawonej, siedzę na rowerze. Z wiatrem we włosach, racząc się muzyką płynącą wprost z jaskrawozielonego odtwarzacza eksploruję zachodnie Mazowsze.<br />Trzeba korzystać póki się da, a powalczyć trochę z kamieniami, którymi usłana jest trasa wzdłuż torów kolejki WKD, w rytm dobrego kawałka - czysta przyjemność. Niebawem wracam do starych przyzwyczajeń i zajmuję się na powrót sprawami X muzy.<br />Polecam weekendową trasę:<br /><br /><a onblur="try {parent.deselectBloggerImageGracefully();} catch(e) {}" href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEh7Ib_OwWDbe6GP33OKuo-dtz-VOWvyePZCURtzgkItTv0FrBmcuepakBp05uTCMIDWeVlxLDtQ88uHYFuaPOVkV5k3TNlAz0ZZYb15F8MbCD3D4taP_MEZ6Fj6YaTRF86Mf41Vw7QuyMbm/s1600/Przechwytywanie+w+trybie+pe%C5%82noekranowym+2010-06-07+181246.jpg"><img style="display:block; margin:0px auto 10px; text-align:center;cursor:pointer; cursor:hand;width: 360px; height: 214px;" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEh7Ib_OwWDbe6GP33OKuo-dtz-VOWvyePZCURtzgkItTv0FrBmcuepakBp05uTCMIDWeVlxLDtQ88uHYFuaPOVkV5k3TNlAz0ZZYb15F8MbCD3D4taP_MEZ6Fj6YaTRF86Mf41Vw7QuyMbm/s320/Przechwytywanie+w+trybie+pe%C5%82noekranowym+2010-06-07+181246.jpg" border="0" alt=""id="BLOGGER_PHOTO_ID_5480067189828209858" /></a><br /><br />A z zupełnie innej beczki - w ostatni piątek udało mi się uczestniczyć w spotkaniu z prof. Zbigniewem Brzezińskim. Spotkanie miało dotyczyć wydanej właśnie biografii szacownego profesora, jednak jak tu gadać o książkach, kiedy ma się do dyspozycji tej klasy autorytet. Prowadzący rozmowę Jacek Żakowski, po paru kurtuazyjnych zdaniach i szybkich pytaniach, przeskoczył zgrabnie do przepytywania gościa honorowego z panoramy problemów światowej polityki bezpieczeństwa, od Ameryki Obamy, przez antagonizm izraelsko-palestyński, aż po rodzime podwórko i projekcje kierunków w jakich zmierza Europa, Ameryka i cały współczesny świat. <a onblur="try {parent.deselectBloggerImageGracefully();} catch(e) {}" href="http://merlin.pl/Zbigniew-Brzezinski_P-Vaughan,images_product,21,978-83-247-0825-3.jpg"><img style="float:right; margin:0 0 10px 10px;cursor:pointer; cursor:hand;width: 197px; height: 280px;" src="http://merlin.pl/Zbigniew-Brzezinski_P-Vaughan,images_product,21,978-83-247-0825-3.jpg" border="0" alt="" /></a>Profesor opowiadał z lekkością i znawstwem, błyskając co rusz ciętymi ripostami. Żałowałem ogromnie, że wykazałem się brakiem zapobiegliwości i zamiast aparatu fotograficznego (zabranego w zupełnie innym celu) nie zaopatrzyłem się w gotówkę, za którą mógłbym nabyć, książkę o życiu człowieka, który wspólnie z Amerykanami rozgrywał szachy zimnej wojny.<br />W sobotę wieczorem, wracając do domu z rodzinnej uroczystości już prawie wybaczyłem sobie ten brak rozgarnięcia, do czasu kiedy zajrzałem do maila - więcej szczęścia niż rozumu - wygrałem tę książkę w internetowym konkursie, o którym zupełnie zapomniałem. Bez autografu profesora, ale i tak nie mogę się doczekać, kiedy wreszcie się za nią zabiorę.<br /><br />A tu jeszcze coś, przy czym żadne kamienie nie są przeszkodą i na trasie od razu lżej:<br /><object width="480" height="280"><param name="movie" value="http://www.youtube.com/v/M7QSkI6My1g&hl=pl_PL&fs=1&"></param><param name="allowFullScreen" value="true"></param><param name="allowscriptaccess" value="always"></param><embed src="http://www.youtube.com/v/M7QSkI6My1g&hl=pl_PL&fs=1&" type="application/x-shockwave-flash" allowscriptaccess="always" allowfullscreen="true" width="640" height="385"></embed></object>Unknownnoreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-5488332109726060701.post-85998449971977122552010-05-19T04:41:00.000-07:002010-07-11T09:13:29.168-07:00Kot Schrödingera, czyli „Ja przecież nic nie zrobiłem”<a onblur="try {parent.deselectBloggerImageGracefully();} catch(e) {}" href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEi4mq-fsmP4Wvw1spIStwx-MK58WlIL8PonMhivSoEjme5MvF6k9PaWpZ8z1sI-Ch0r_bvoH-JmILCS0h77NzlofLuSCOk7FkYuV74adMXiNpMVFHSq5FwHJQJflo4fzNOQApF37Ks9Km_J/s1600/PowaznyCzlowiek_plakat.jpg"><img style="float:left; margin:0 10px 10px 0;cursor:pointer; cursor:hand;width: 222px; height: 320px;" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEi4mq-fsmP4Wvw1spIStwx-MK58WlIL8PonMhivSoEjme5MvF6k9PaWpZ8z1sI-Ch0r_bvoH-JmILCS0h77NzlofLuSCOk7FkYuV74adMXiNpMVFHSq5FwHJQJflo4fzNOQApF37Ks9Km_J/s320/PowaznyCzlowiek_plakat.jpg" border="0" alt=""id="BLOGGER_PHOTO_ID_5472947052796159346" /></a> Jak tu być poważnym człowiekiem, kiedy względnie uporządkowany świat mieszczańskiego domku na przedmieściu, nagle zjeżdża po równi pochyłej, wprost ku otchłani? Czy pomocy szukać w nauce, zajrzeć w głąb własnej duchowości czy zwrócić się ku Bogu? „Poważny człowiek” braci Coen na pewno nie udzieli odpowiedzi na te pytania, jednak ze świetnie napisanej i zrealizowanej tragikomedii można się w kapitalny sposób dowiedzieć, co na pewno NIE zadziała.<br /><br />Żona, która po dwudziestu latach chce rozwodu, jej kochanek – ciepłym i miękkim głosem zapewniający, że „wszystko będzie dobrze”, skośnooki student-szantażysta, starszy brat na życiowym zakręcie, okupujący kanapę czy nękający bohatera telefonami przedstawiciel handlowy – to jedynie część prywatnego końca świata Larry’ego Gopnika. <br /><a onblur="try {parent.deselectBloggerImageGracefully();} catch(e) {}" href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEg0Ud_W1a0nN1WabKkmmaiqAdP8WngL-kKqJi5GRQZCjU-r1qM8MCUKZSAELrzkkjb8qTHHfMnvaMpnsUQUKCEGMwau3AhRjymfJ_FyuaZHJ7aLbxq_YLel9m-0Njl_oChCaKCv-A_TiJo8/s1600/9.jpg"><img style="float:right; margin:0 0 10px 10px;cursor:pointer; cursor:hand;width: 320px; height: 214px;" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEg0Ud_W1a0nN1WabKkmmaiqAdP8WngL-kKqJi5GRQZCjU-r1qM8MCUKZSAELrzkkjb8qTHHfMnvaMpnsUQUKCEGMwau3AhRjymfJ_FyuaZHJ7aLbxq_YLel9m-0Njl_oChCaKCv-A_TiJo8/s320/9.jpg" border="0" alt=""id="BLOGGER_PHOTO_ID_5472952386085236658" /></a>Profesor Gopnik, ekspert w dziedzinie fizyki, mimo wszystko chce być dobrym ojcem, uczciwym naukowcem, pobożnym Żydem... Nie może jednak zrobić nic, a jedyną linią obrony jest tłumaczenie swojej niewinności. Przez cały film jest niczym kot Schrödingera, którego paradoks tłumaczy studentom – ani żywy ani martwy, dopóki... ktoś nie otworzy pudełka.<br /><br />Poważny człowiek już 11 czerwca wejdzie do kin a <a href="http://www.kinoskop.pl/film/powazny-czlowiek-2009/recenzja">całość recenzji znajdziesz tutaj.<br /></a><br /><a onblur="try {parent.deselectBloggerImageGracefully();} catch(e) {}" href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgF2sS5zPGATFN_GERsM6oqCNdTl_pFw01HmdWAShtoLaIcr9eCdFUUfjKp9_dI31ALNwYh72QUXzKqXEB3b6u7EOt7Y8mQuyGMnxxLfhYY72PzOAz324YVdv2ixEiQ-p0gGY5VS2UI-pCZ/s1600/5.jpg"><img style="display:block; margin:0px auto 10px; text-align:center;cursor:pointer; cursor:hand;width: 320px; height: 213px;" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgF2sS5zPGATFN_GERsM6oqCNdTl_pFw01HmdWAShtoLaIcr9eCdFUUfjKp9_dI31ALNwYh72QUXzKqXEB3b6u7EOt7Y8mQuyGMnxxLfhYY72PzOAz324YVdv2ixEiQ-p0gGY5VS2UI-pCZ/s320/5.jpg" border="0" alt=""id="BLOGGER_PHOTO_ID_5472952680033998146" /></a>Unknownnoreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-5488332109726060701.post-91546077472410549172010-05-16T02:39:00.000-07:002010-07-11T09:12:37.566-07:00Noc Dzikich Tłumów<a onblur="try {parent.deselectBloggerImageGracefully();} catch(e) {}" href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgSeY74HkllIYnZczn7W5oXus8LJIzT64gDh_5Op4TvBHLLTjat-E_n22-AJt9XAtz_-spciJF12_iA0XoEO5JgnbE3N_jhCdfIglL1zWZVnw42Q8vXsnRCWA4ZBZQBT8XC3SDLDV0zYR3T/s1600/IMG_9165.JPG"><img style="display:block; margin:0px auto 10px; text-align:center;cursor:pointer; cursor:hand;width: 320px; height: 125px;" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgSeY74HkllIYnZczn7W5oXus8LJIzT64gDh_5Op4TvBHLLTjat-E_n22-AJt9XAtz_-spciJF12_iA0XoEO5JgnbE3N_jhCdfIglL1zWZVnw42Q8vXsnRCWA4ZBZQBT8XC3SDLDV0zYR3T/s320/IMG_9165.JPG" border="0" alt=""id="BLOGGER_PHOTO_ID_5471811700486460914" /></a><br />Wczorajsza stołeczna Noc Muzeów zapowiadała się nieźle.... Co rok zapowiada się nieźle. Ale wczoraj chciałem jak zwykle być cwańszy niż ładniejszy i wygrać z tłumem omijając żelazne punkty i hity sezonu takie jak muzeum Chopina, Powstania Warszawskiego, Zachętę czy Narodowe. Postawiłem za to na (w mojej opinii) mniej uczęszczane, za to również ciekawe - warsztaty fotograficzne w Galerii Jabłkowskich, Muzeum Kolejnictwa, Polsko-Japońską Wyższą Szkołę Technik Komputerowych i Giełdę Papierów Wartościowych.<br /><br /><a onblur="try {parent.deselectBloggerImageGracefully();} catch(e) {}" href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjtM8VSdY2FEvkWtLPlFsHrSEZAHibLQM6YqHc8g9NH7hzcNoAlfmnw7llAx6adVqAXxuVCfKOy4bLbIFuKdl-FyQyXboS85TUl5ckcAVhZWUurLNcZLOY7Uw64uB3lB41BBtkCCcqZIQ8Z/s1600/IMG_9161.JPG"><img style="display:block; margin:0px auto 10px; text-align:center;cursor:pointer; cursor:hand;width: 320px; height: 214px;" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjtM8VSdY2FEvkWtLPlFsHrSEZAHibLQM6YqHc8g9NH7hzcNoAlfmnw7llAx6adVqAXxuVCfKOy4bLbIFuKdl-FyQyXboS85TUl5ckcAVhZWUurLNcZLOY7Uw64uB3lB41BBtkCCcqZIQ8Z/s320/IMG_9161.JPG" border="0" alt=""id="BLOGGER_PHOTO_ID_5471803885849862050" /></a><br /><span style="font-weight:bold;">Giełdowe duchy, czyli oblężenie GPW.</span> <br /><br />Organizatorzy chyba pomyśleli, że wykurzą nadmiar oglądaczy i amatorów dzwonka z sali notowań, zapraszając niejakiego Marcina Maseckiego z Koncertem <span style="font-style:italic;">Fluidacje</span> - krótko mówiąc było to darcie kota niemiłosierne, a przy tym o niebo za głośne. Nie rozumiem muzyki p. Maseckiego, sądząc po mijającym mnie dwudziestoparolatku, który schodził zakręconą w ślimaka klatką schodową trzymając się za uszy - nie tylko ja jej nie rozumiem.<br /><br />Z ciekawostek - usłyszeliśmy jeszcze z O. kawałek gastronomiczno-narkotycznego rapu, wracając około 21.30 obok Galerii Jabłkowskich. Jakiś artysta-wokalista wywnętrzał się właśnie na temat swoich problemów z nadwagą, spowodowanych nadużywaniem miękkich narkotyków - "Ja już nigdy nie schudnę - kabaczek i zioło" - czy coś w tym guście.<br />Raper z kompleksem, niemal przesłonił sprawę ważniejszą - <span style="font-style:italic;">Fotomiastikon</span> - projekt ww. galerii - Warszawski Fotoblog, którego wernisaż pierwszej wystawy przypadł właśnie na Noc Muzeów. Zdjęcia na prawdę niezłe i pokazujące stolicę z każdej strony. Moja cegiełka też się w <span style="font-style:italic;">Fotomiastikonie</span> znajdzie :). A właściwie już się znalazła:<br /><br /><a onblur="try {parent.deselectBloggerImageGracefully();} catch(e) {}" href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjrp3qcfs2n_lRBauIBskbvXgbHf0gZOm2-edMUPFkdp4Ba7_mk3x8baISBBQ21aL0O1FEpfVUwrKHHSJ9PPCGHatRk6h8hG0iBXF1CpGa78lZ5mx5gn7T8qUiLNzCZatKNlSmLD73E618X/s1600/2009_12_29.jpg"><img style="display:block; margin:0px auto 10px; text-align:center;cursor:pointer; cursor:hand;width: 214px; height: 320px;" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjrp3qcfs2n_lRBauIBskbvXgbHf0gZOm2-edMUPFkdp4Ba7_mk3x8baISBBQ21aL0O1FEpfVUwrKHHSJ9PPCGHatRk6h8hG0iBXF1CpGa78lZ5mx5gn7T8qUiLNzCZatKNlSmLD73E618X/s320/2009_12_29.jpg" border="0" alt=""id="BLOGGER_PHOTO_ID_5471808915643102194" /></a><br /><br /><a href="http://www.fotomiastikon.pl/images/category/user/263">A tutaj reszta cegiełki</a><br /><br />Niestety nie dane było nam (mnie i O.) zobaczyć wiele, pierwszymi dwoma punktami programu, które udały się na prawdę nieźle (jeżeli ktoś lubi słuchać o fotografii i włazić do wnętrza pociągu pancernego lub wdrapywać się na parowozy). Dziki tłum opanował centrum Warszawy i po godzinie 21.00 wrażenie bycia mocno spóźnionym i kolejki weszły do stałego repertuaru, gdziekolwiek byśmy się nie pojawili, a nieco skwaszona O. w końcu sama zarządziła powrót do domu "Bo to nie ma sensu".<br /><br />Przejechaliśmy się jeszcze starym Jelczem, a O. nie posiadała się z radości mogąc skasować bilet w archaicznym kasowniku z pociąganą rączką. No cóż, za rok chyba sobie odpuszczę Noc Muzeów... albo obmyślę jakiś cwańszy plan ominięcia tłumów.Unknownnoreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-5488332109726060701.post-20119373310012946652010-05-14T01:21:00.000-07:002010-05-14T01:38:17.869-07:00I znowu woltaZmiany są dobre, zmiany trzeba podejmować... dlatego zmieniam nieco formułę bloga. Ograniczenie do jednego wąskiego tematu jest słabe i na dłuższą metę demotywujące do ciągnięcia tematu, więc rezygnuję z tej wąskiej formuły na rzecz bardziej osobistej i otwartej na więcej tematów. Mam nadzieję, że teraz blog będzie zdecydowanie bardziej atrakcyjny i przede wszystkim ciekawszy.<br /><br />Się zobaczy... ;)<br /><br /><a onblur="try {parent.deselectBloggerImageGracefully();} catch(e) {}" href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgRPJGUykvoCH1tG9wq4KM6lGvwmUlo6vHUpupemInwb7n2wuRqbyQtLDYZbvjRA7H1y0t3jcYZC4b47aqKrz3tXTcWNYXeD4AB8CW7PSQ5rc7GYwGiJxTLDewfxQkYoOO2OlfXO0CQR8xc/s1600/IMG_8445.jpg"><img style="display:block; margin:0px auto 10px; text-align:center;cursor:pointer; cursor:hand;width: 320px; height: 214px;" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgRPJGUykvoCH1tG9wq4KM6lGvwmUlo6vHUpupemInwb7n2wuRqbyQtLDYZbvjRA7H1y0t3jcYZC4b47aqKrz3tXTcWNYXeD4AB8CW7PSQ5rc7GYwGiJxTLDewfxQkYoOO2OlfXO0CQR8xc/s320/IMG_8445.jpg" border="0" alt=""id="BLOGGER_PHOTO_ID_5471041712185850610" /></a><br /><br />Patronat nad nową wersją i życiową drogą bloga powierzam uroczyście bohaterowi swojego dzieciństwa i liczę, że pod jego klapniętym uszkiem nic nie ma prawa się nie udać.Unknownnoreply@blogger.com0