niedziela, 3 października 2010

Radioaktywny pył "Drogi"

„Droga” Johna Hillcoata dostała u mnie spory kredyt zaufania kiedy tylko zamknąłem książkę Cormacka McCarthy’ego pod tym samym tytułem. I kredyt ten nie topniał przez dobre półtora roku, dzielące zakończenie pierwszej lektury od obejrzenia filmu. Do tej pory z resztą uważam literacki pierwowzór za arcydzieło i książkę skomponowaną mistrzowsko. No, to już wiadomo, że filmu za arcydzieło nie uważam.
Wiadomo, że z dobrego scenariusza może wyjść ale nie musi, dobry film. W przypadku filmu Hillcoata. Oglądając „Drogę” widać zbiór na prawdę dobrych, a miejscami mistrzowskich elementów, które po prostu nie współgrają ze sobą tworząc mocno nużącą całość. Niestety to co na kartach powieści magnetyzuje, daje estetyczną przyjemność czytania i każe głośno powtarzać zdania, zastanawiać się nad ich melodią i ascetyczną precyzją, w filmie zmienia się w dosłowność, nastrój nieznośnego przygnębienia i depresyjnej monotonii. A i to nie do końca, ponieważ filmową drogę napędza fabuła (mniej lub bardziej dynamiczna) i konieczność „dziania się” zmusza do popychania wydarzeń na przód – nie ma tu miejsca na myślenie i na refleksję tak jak w powieści – w filmie, albo jest pustka, samotność i przemyślenia o misji zachowania człowieczeństwa i niesieniu ognia, albo survival i ucieczka przed niebezpieczeństwem.
Opowieść Hillcoata o tułaczce ojca i syna przez spustoszony niewiadomą katastrofą kraj z jednej strony stanowi nieco uproszczoną refleksję nad kondycją więzi społecznych, przywiązaniem do życia, konsumpcjonizmem etc. z drugiej wpisuje się w nurt postapokaliptycznego SF. I jako takie wpisuje się mocno w konwencję świata, zniszczonych, wypalonych, bezkresnych połaci terenu, na których nie sposób spotkać człowieka, a jeśli już, to najpewniej jest to szabrownik lub kanibal. Od strony kreacji i plastyki obrazu „Droga prezentuje bardzo wysoki poziom” – zarówno robota scenograficzna jak i operatorska zasługują tu na bardzo wysokie noty. Podobnie rzecz ma się z odtwórcami, bo choć to produkcja niszowa, to aktorsko obsadzona wcale nieźle – Viggo Mortensen jako Ojciec, Robert Duvall, Guy Pierce czy Charlize Theron. Jedynym aktorskim niewypałem (niestety pierwszoplanowym jest Kodi Smit-McPhee w roli Syna).
„Droga” Hillcoata, choć spłaszcza mocno opowieść McCarthy’ego i zamienia wszystkie niedopowiedzenia i niedomalowania w dociągnięte do linii konturu obrazki, to stanowi bardzo porządnie zrealizowany przykład konwencji postapokaliptycznego SF z ambicjami. W przeciwieństwie do zrealizowanych w podobnej konwencji pozycji czysto rozrywkowych, takich jak „Jestem Legendą” czy „Księga Ocalenia”, nie ma tu miejsca na kung fu, mutanty i tajemnicze wirusy. Ludzie cierpią z czysto ludzkich powodów, a słabość nie jest niczym nienormalnym.
Wspaniałym elementem dopełniającym obraz jest hipnotyzująca muzyka – widać, że Nickowi Cave’owi dobrze w towarzystwie muzyka „The Bad Seeds” i „Grinderman” - Warrena Ellisa, bo to już trzecia ich wspólna ścieżka dźwiękowa (po „Propozycji” i „Zabójstwie Jesse Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda”) i do tej pory chyba najbardziej udana. Muzyka to niezwykła – na zmianę delikatna i ostra, liryczna i pazurzasta. Na mnie działa tak, że przy KAŻDYM kolejnym odsłuchaniu jestem niepomiernie zadziwiony, że to już się skończyło...szkoda, że tak samo nie mogę powiedzieć o filmie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz